Tatuś-Bajarz na Przesyłka ciągle czeka.
Mieszkanie szykuje i z niczym nie zwleka.
A Przesyłek w brzuszku kąpieli zażywa
Tatuś, Młody oraz Ukochana
Za Przesyłkiem wzdychają od rana
A Przesyłek nie przybywa
Niech się nie spieszy, niech poczeka sobie
W Święta niech się naje i pośpi Przesyłek
A potem dopiero niespodziankę zrobi.
Aż z radości każdy przysiądzie na...
My sobie czekamy a Wam życzę dużo spokoju i radości na święta.
Facet, też może być kurą domową i dziecku różne bajki opowiadać. Zwłaszcza, jeśli dziecko również opowiada.
25.12.13
13.12.13
Ziuuuum...
Oczekiwania na Przesyłka trwają. Niepewność rośnie, bo i czas nadejścia - niby znany - ciągle się przekłada.
Tymczasem w domu
Ziuuuum...
Składamy łóżeczko, wyganiamy koty, malujemy ściany, pierzemy ubranka, pakujemy torbę ciążową, kompletujemy dokumenty, oswajamy Młodego z faktem, że będzie Młodszy, jeździmy po dziadkach (i babciach) nadrabiamy - na zapas - zaległości towarzyskie, bo do jeżdżenia z dwójką będziemy musieli się przygotować.
Ziuuuum...
Nagle wychodzi na jaw, jak dużo rzeczy należy przenieść z jednego miejsca na inne, ile kartonów należy zapakować, wypakować przeprać, przeprasować i uzupełnić...
Ziuuuum...
"Wyśpij się na zapas" - powiedzieli przed nadejściem Pierwszej Przesyłki.
hmmm...
No nie mogę się doczekać. Wszyscy nie możemy się doczekać.
Tymczasem w domu
Ziuuuum...
Składamy łóżeczko, wyganiamy koty, malujemy ściany, pierzemy ubranka, pakujemy torbę ciążową, kompletujemy dokumenty, oswajamy Młodego z faktem, że będzie Młodszy, jeździmy po dziadkach (i babciach) nadrabiamy - na zapas - zaległości towarzyskie, bo do jeżdżenia z dwójką będziemy musieli się przygotować.
Ziuuuum...
Nagle wychodzi na jaw, jak dużo rzeczy należy przenieść z jednego miejsca na inne, ile kartonów należy zapakować, wypakować przeprać, przeprasować i uzupełnić...
Ziuuuum...
"Wyśpij się na zapas" - powiedzieli przed nadejściem Pierwszej Przesyłki.
hmmm...
No nie mogę się doczekać. Wszyscy nie możemy się doczekać.
23.11.13
Przebiegło przez głowę #4
Tatuś-Bajarz wybrał się z rodziną na zakupy. A na zakupach zobaczył innego Tatusia z synem na barkach i do Tatusia-Bajarza dotarło, że gdy pojawi się już druga Przesyłka pewne rzeczy ulegną nieodwracalnym zmianom.
Dziś kiedy Tatuś-Bajarz zmęczy się noszeniem syna "na barana" może powiedzieć "synku zmęczyłem się".
Ale "jutro" - kiedy Tatuś-Bajarz powie "synku, zmęczyłem się", to Młodszy powie zapewne "Teraz mnie tato..."
Dziś kiedy Tatuś-Bajarz zmęczy się noszeniem syna "na barana" może powiedzieć "synku zmęczyłem się".
Ale "jutro" - kiedy Tatuś-Bajarz powie "synku, zmęczyłem się", to Młodszy powie zapewne "Teraz mnie tato..."
Rasista mimo woli.
Czy Wam też zdarza się zaobserwować u siebie mimowolny rasizm, seksizm albo ksenofobię? Wiecie - jedno z tych NIETOLERANCYJNYCH uczuć... kiedy tak bardzo skupiacie się na niepopełnieniu gafy, że popełniacie całkowicie inną...
Słowem wstępu:
problem rozchodzi się o kilka zbiegów okoliczności - kiedy dziecko jest na etapie "gupie, fe, brzydkie i niefajne"; kiedy rodzice (lub przynajmniej jedno z nich) cierpi na przerost zmysłu nadinterpretacji; kiedy myśli się za dużo i kiedy nadarza się okazja.
Przykład - co zrobisz, gdy Twoje dziecko, na widok czarnoskórego chłopca, powie: "Bambo!" Zaczniesz opowiadać "zabawną historyjkę o tym, jak to dziecko słyszało wierszyk..."?
Słowem didaskaliów:
Kościów w naszej parafii, do którego udaje nam się czasem dotrzeć również z Młodym, ogłosił niedawno akcję "Piórniki dla Afryki", w której młodym uczniom z Afryki można sprezentować wyposażony piórnik i tym samym choć troszkę ułatwić zdobycie wykształcenia.
Przeszliśmy się więc z Ukochaną i Młodym do sklepu po piórnik.
- Ale ja nie chcę piórnika - zaczął syn.
- Ale to nie dla Ciebie, tylko dla jakiegoś małego dziecka z Afryki.
- Ale on też nie chce...
Zaczęliśmy więc wyjaśniać. I chyba wyjaśniliśmy.
Kiedy doszło do wybierania długopisów i ich koloru wyobraźnia Syna i taty najwyraźniej się ożywiła.
- Jaki kolor wybierzemy?
- Może czarny - jest taki ładny - i afrykański...
- No to weźmiemy niebieskie.
- Dlaczego?
- Żeby nikogo nie urazić - i już wiem, że popełniłem gafę i niewybaczalny błąd, który do mnie wróci.
- No dobrze.
Dokończyliśmy zakupy i poszliśmy do domu. Na miejscu przeglądamy "łupy" i nagle słyszę:
- Tato... wzięliśmy niebieskie długopisy, tak?
- Tak - już się boję.
- A ołówki z małpkami, dżunglą i bananami, to kto wybierał?
Ktoś dziś dostał lekcję, ale jeszcze nie wiem kto i jaką...
14.11.13
To nie będzie miły wpis o dzieciach...
Do tego wpisu zbierałem się długo i szczerze mówiąc nie jestem w stanie na spokojnie określić, co konkretnie wkurza mnie w tym temacie. Jestem tatą i jestem dumny z tego faktu, ale staram się nie zgłupieć i choć dzielę się z Wami historyjkami i opowieściami, to jednak prywatność mojego dziecka, czy Ukochanej pozostaje ich prywatnością. Nie chcę, żeby za parę lat Młody miał mi za złe, że czymś, co tu napisałem utrudniłem mu życie.
Chciałbym też wierzyć, że poza podzieleniem się z Wami moją dumą, udaje mi się też zainteresować Was czymś więcej niż informacją, że "dziecko nauczyło się przewracać". Gdybym chciał relacjonować dokładnie, jak mija dzień mojej pociechy, pisałbym po dwa wpisy dziennie. Tymczasem udaje mi się odwiedzić Was trzy... może cztery razy w miesiącu.
Poza tym wydaje mi się, że zakres naszej znajomości (mojej z Wami) jest dość jasno nakreślony i Wy również nie pałacie szczerą chęcią codziennego poszerzania wiedzy na temat ilości płatków na mleku jedzonych przez Młodego.
Do czego zmierzam? A do serii filmików pewnych vlogerek, o których ani nie mogę powiedzieć, że znam autorki, ani że rozumiem ich problem... wręcz przeciwnie - dość nachalne promowanie tych kanałów prowokuje mnie do stawiania sobie pytań: po co? dla kogo? ale o co k... chodzi.
Tak... padł tam wyraz z wielokropkiem, bo czasem nie jestem w stanie zapanować nad emocjami. Najpierw taka Pani uzewnętrznia swój żal, że z mężem na randce nie była od roku (informacja być może istotna wśród psiapsiół na herbatce, ale czy potrzebna na vlogu?), a potem dodaje, że gra wstępna ograniczyła się do "Chodź... zasnęły". Obejrzałem ten post tylko ze względu na tę ostatnią wypowiedź. Chciałem się dowiedzieć, czy odpowiedzialność za grę spadła tylko na męża, czy...
Okazało się że "czy...", co nie zmienia mojego zdania, że nie jest to temat na publiczny vlog. To znaczy - mógłby takim tematem być, gdyby kobieta zajęła się nim sensownie, zamiast tylko narzekać na własną niemoc. Gdyby chociaż zapytała, czy inni mają taki problem, czy sobie z nim radzą i jak... - do jasnej cholery - Ludzie chodzą po tym padole od tysięcy lat i mieli poważniejsze problemy, a nasz rodzaj nie wyginął. A weźże babo pogłaskaj męża w biały dzień po plecach, szepnij mu coś ciepłego do ucha, albo klepnij po tyłku... dzieci nie muszą wszystkiego widzieć i wszystkiego zrozumieć, a jak się oboje postaracie, to do wieczora będziecie tak nakręceni, że nawet nie zdążysz powiedzieć "chodź..."
Ale to nie ten post mnie tak zbulwersował. Bo dziś obejrzałem to:
Magda__Jezeli_widzicie__ze_jakies_auto_glupio_zajezdza
Jest tylko JEDEN powód, dla którego pozwalam sobie to wkleić tutaj. Powiedzcie mi, czy tylko ja odniosłem wrażenie, że ta pani otwarcie przyznaje się do nierozważnego prowadzenia samochodu, naraża zdrowie i życie innych użytkowników drogi oraz swoich dzieci i jeszcze oczekuje łagodnego traktowania i zrozumienia?
Nie oczekuję, że dziecko w samochodzie będzie kompletnie bezproblematyczne, ale nie zgodzę się na to, żeby używać go jako uzasadnienie własnej głupoty. Bo taka argumentacja jest dla mnie po prostu głupia i jestem przekonany, że średnio sprawny prawnik mógłby spokojnie znaleźć na to paragraf.
Zatem pozwolę sobie powiedzieć coś, co - gdybym tylko trochę mniej się kontrolował - brzmiałoby: Jeśli nie potrafisz kierować z dziećmi na pokładzie, to Głupi Babsztylu w ogóle nie wsiadaj do samochodu - nawet jako pasażer - bo jeszcze kierowcę rozproszysz.
Ponieważ jednak mam jeszcze odrobinę kontroli powiem: Proszę Pani - jeśli chce Pani używać dzieci, jako wymówki dla własnego braku kompetencji w kierowaniu samochodem, to proszę wziąć taksówkę, albo wynająć szofera. Naraża Pani swoje życie (ale to już Pani problem), ale również życie swoich dzieci i kto wie ilu innych jeszcze. Mam nadzieję, nie spotkać Pani na swojej drodze.
Z poważaniem,
Tatuś-Bajarz-Kierowca
Chciałbym też wierzyć, że poza podzieleniem się z Wami moją dumą, udaje mi się też zainteresować Was czymś więcej niż informacją, że "dziecko nauczyło się przewracać". Gdybym chciał relacjonować dokładnie, jak mija dzień mojej pociechy, pisałbym po dwa wpisy dziennie. Tymczasem udaje mi się odwiedzić Was trzy... może cztery razy w miesiącu.
Poza tym wydaje mi się, że zakres naszej znajomości (mojej z Wami) jest dość jasno nakreślony i Wy również nie pałacie szczerą chęcią codziennego poszerzania wiedzy na temat ilości płatków na mleku jedzonych przez Młodego.
Do czego zmierzam? A do serii filmików pewnych vlogerek, o których ani nie mogę powiedzieć, że znam autorki, ani że rozumiem ich problem... wręcz przeciwnie - dość nachalne promowanie tych kanałów prowokuje mnie do stawiania sobie pytań: po co? dla kogo? ale o co k... chodzi.
Tak... padł tam wyraz z wielokropkiem, bo czasem nie jestem w stanie zapanować nad emocjami. Najpierw taka Pani uzewnętrznia swój żal, że z mężem na randce nie była od roku (informacja być może istotna wśród psiapsiół na herbatce, ale czy potrzebna na vlogu?), a potem dodaje, że gra wstępna ograniczyła się do "Chodź... zasnęły". Obejrzałem ten post tylko ze względu na tę ostatnią wypowiedź. Chciałem się dowiedzieć, czy odpowiedzialność za grę spadła tylko na męża, czy...
Okazało się że "czy...", co nie zmienia mojego zdania, że nie jest to temat na publiczny vlog. To znaczy - mógłby takim tematem być, gdyby kobieta zajęła się nim sensownie, zamiast tylko narzekać na własną niemoc. Gdyby chociaż zapytała, czy inni mają taki problem, czy sobie z nim radzą i jak... - do jasnej cholery - Ludzie chodzą po tym padole od tysięcy lat i mieli poważniejsze problemy, a nasz rodzaj nie wyginął. A weźże babo pogłaskaj męża w biały dzień po plecach, szepnij mu coś ciepłego do ucha, albo klepnij po tyłku... dzieci nie muszą wszystkiego widzieć i wszystkiego zrozumieć, a jak się oboje postaracie, to do wieczora będziecie tak nakręceni, że nawet nie zdążysz powiedzieć "chodź..."
Ale to nie ten post mnie tak zbulwersował. Bo dziś obejrzałem to:
Magda__Jezeli_widzicie__ze_jakies_auto_glupio_zajezdza
Jest tylko JEDEN powód, dla którego pozwalam sobie to wkleić tutaj. Powiedzcie mi, czy tylko ja odniosłem wrażenie, że ta pani otwarcie przyznaje się do nierozważnego prowadzenia samochodu, naraża zdrowie i życie innych użytkowników drogi oraz swoich dzieci i jeszcze oczekuje łagodnego traktowania i zrozumienia?
Nie oczekuję, że dziecko w samochodzie będzie kompletnie bezproblematyczne, ale nie zgodzę się na to, żeby używać go jako uzasadnienie własnej głupoty. Bo taka argumentacja jest dla mnie po prostu głupia i jestem przekonany, że średnio sprawny prawnik mógłby spokojnie znaleźć na to paragraf.
Zatem pozwolę sobie powiedzieć coś, co - gdybym tylko trochę mniej się kontrolował - brzmiałoby: Jeśli nie potrafisz kierować z dziećmi na pokładzie, to Głupi Babsztylu w ogóle nie wsiadaj do samochodu - nawet jako pasażer - bo jeszcze kierowcę rozproszysz.
Ponieważ jednak mam jeszcze odrobinę kontroli powiem: Proszę Pani - jeśli chce Pani używać dzieci, jako wymówki dla własnego braku kompetencji w kierowaniu samochodem, to proszę wziąć taksówkę, albo wynająć szofera. Naraża Pani swoje życie (ale to już Pani problem), ale również życie swoich dzieci i kto wie ilu innych jeszcze. Mam nadzieję, nie spotkać Pani na swojej drodze.
Z poważaniem,
Tatuś-Bajarz-Kierowca
31.10.13
O niekonsekwencji w wychowaniu.
Jednym z najpoważniejszych błędów popełnianych przy wychowywaniu dziecka jest właśnie brak konsekwencji. Dziecko musi mieć jasny komunikat, bo to właśnie stanowi podstawę jego rozwoju i edukacji.
Razem z Ukochaną postanowiliśmy więc trzymać konsekwentny front jeśli chodzi o wprowadzanie dyscypliny. Taka była teoria, bo w praktyce wyszło już trochę gorzej.
Nie wiem, czy ktoś przeprowadzał takie badania, ale z moich obserwacji wynika, że im rzadziej widzimy kogoś, na kim nam zależy, tym bardziej jesteśmy skłonni na pewne ustępstwa. A może działa to tylko z dziećmi? W każdym razie... z tą konsekwencją wychodzi naprawdę różnie. Ostatnio zauważyłem, że sam mam z nią problem. Ale co ja mogę zrobić.
Kiedy jesteśmy sami z Młodym, a jesteśmy po kilka - kilkanaście godzin dziennie, doświadczamy różnych stron własnych nastrojów. Nie oszukujmy się, że zawsze jest różowiutko, czy błękitnaście. Czasem niestety Tatuś-Bajarz-lubNiebajarz musi tupnąć, krzyknąć, zanieść do pokoju i postawić w kącie, albo "wyrzucić do kosza" zabawkę, której syn nie chce posprzątać.
Syn wówczas reaguje krzykiem, płaczem, piskiem (na ultrawysokich i maksymalnie głośnych poziomach), a czasem również warczeniem, biciem piąstkami i kopaniem tatusia po kostkach. O eskalację nie jest trudno.
Czasem jednak jest idyllicznie. Gdyby nie fakt, że ostatnio Młody wszedł w nowy, intensywniejszy etap buntu dwulatka. A ćwiczy go już od dwóch lat. Efekt? Dzień bez histerii dniem straconym i kiedy idyllicznie jest przed powrotem Ukochanej, to wiadomo, że wieczór będzie... no cóż.
Ale wracając do konsekwencji. Tatuś-Bajarz pozwala, ale i zakazuje. Prosi, ale i nakazuje. Wtedy wraca Ukochana i okazuje się, że można o wiele więcej, niż pięć minut wcześniej. Ale przecież to zrozumiałe.
Gorzej jest, kiedy Młody rozpocznie koncerty od rana, i zanim nadejdzie południe Tatuś-Bajarz ma serdecznie dość. Oczywiście jest bardziej skłonny do przydzielania nowych zakazów i surowych słów. Ukochana próbuje wtedy łagodzić sytuację, ale czasem i tatusiowi oberwie się tekstem: Przesadzasz... odpuść mu...
... i wtedy Tatuś-Bajarz odpuszcza wszystkim i siada bezsilnie na fotelu. Bo co innego mógłby zrobić. I przytakuje, i odpuszcza i nie przesadza przez całą resztę wieczora. Przynajmniej do momentu, gdy okazuje się, że Młody nie odpuszcza Ukochanej, a ona nie daje sobie rady i zaczyna się straszenie tatą, aż w końcu słyszę: "Tatusiuuuu, umyjesz synkowi ząbki?"
I wtedy Tatuś-Bajarz jest wkurwiony. Bo po całym strofowaniu, że jest zbyt surowy, nagle zostaje straszakiem. Ale ząbki trzeba umyć.
I jeszcze niekonsekwencja własna... dziś rano histeria była, piski były, było "pfrrrrt" i "phi", a nawet kopnięcie taty w piszczel i kolejne "wrrr". Obyło się bez klapsów, ale Tatuś-Bajarz zapowiedział, że się do synka nie będzie odzywał, skoro on taki jest. A potem Ukochana zaczęła się szykować do pracy. Z histerii syn przeszedł do rozpaczy (równie głośnej i wylewnej). Zasłaniał drzwi, żądał, zdzierał gardło, wypłakał pół wiaderka łez, ale Ukochana musiała wyjść. Zamknięcie drzwi, nie zakończyło rozpaczy.
Tatuś-Bajarz nie mógł się dłużej do synka nie odzywać. Wziął syna na ręce i przytulił, choć jego wrzask demolował mu bębenki. W końcu synek zasnął wyczerpany. Tatuś też chciał zasnąć, ale zamiast tego usiadł do napisania tego długiego postu. Pisał i myślał... myślał i pisał i tak długo mu się zeszło, że synek się wyspał, wstał, podszedł do niego i usiadł mu na kolanach. Teraz patrzy uważnie, co Wam tu piszę. No i jak ja mam być konsekwentny...
Razem z Ukochaną postanowiliśmy więc trzymać konsekwentny front jeśli chodzi o wprowadzanie dyscypliny. Taka była teoria, bo w praktyce wyszło już trochę gorzej.
Nie wiem, czy ktoś przeprowadzał takie badania, ale z moich obserwacji wynika, że im rzadziej widzimy kogoś, na kim nam zależy, tym bardziej jesteśmy skłonni na pewne ustępstwa. A może działa to tylko z dziećmi? W każdym razie... z tą konsekwencją wychodzi naprawdę różnie. Ostatnio zauważyłem, że sam mam z nią problem. Ale co ja mogę zrobić.
Kiedy jesteśmy sami z Młodym, a jesteśmy po kilka - kilkanaście godzin dziennie, doświadczamy różnych stron własnych nastrojów. Nie oszukujmy się, że zawsze jest różowiutko, czy błękitnaście. Czasem niestety Tatuś-Bajarz-lubNiebajarz musi tupnąć, krzyknąć, zanieść do pokoju i postawić w kącie, albo "wyrzucić do kosza" zabawkę, której syn nie chce posprzątać.
Syn wówczas reaguje krzykiem, płaczem, piskiem (na ultrawysokich i maksymalnie głośnych poziomach), a czasem również warczeniem, biciem piąstkami i kopaniem tatusia po kostkach. O eskalację nie jest trudno.
Czasem jednak jest idyllicznie. Gdyby nie fakt, że ostatnio Młody wszedł w nowy, intensywniejszy etap buntu dwulatka. A ćwiczy go już od dwóch lat. Efekt? Dzień bez histerii dniem straconym i kiedy idyllicznie jest przed powrotem Ukochanej, to wiadomo, że wieczór będzie... no cóż.
Ale wracając do konsekwencji. Tatuś-Bajarz pozwala, ale i zakazuje. Prosi, ale i nakazuje. Wtedy wraca Ukochana i okazuje się, że można o wiele więcej, niż pięć minut wcześniej. Ale przecież to zrozumiałe.
Gorzej jest, kiedy Młody rozpocznie koncerty od rana, i zanim nadejdzie południe Tatuś-Bajarz ma serdecznie dość. Oczywiście jest bardziej skłonny do przydzielania nowych zakazów i surowych słów. Ukochana próbuje wtedy łagodzić sytuację, ale czasem i tatusiowi oberwie się tekstem: Przesadzasz... odpuść mu...
... i wtedy Tatuś-Bajarz odpuszcza wszystkim i siada bezsilnie na fotelu. Bo co innego mógłby zrobić. I przytakuje, i odpuszcza i nie przesadza przez całą resztę wieczora. Przynajmniej do momentu, gdy okazuje się, że Młody nie odpuszcza Ukochanej, a ona nie daje sobie rady i zaczyna się straszenie tatą, aż w końcu słyszę: "Tatusiuuuu, umyjesz synkowi ząbki?"
I wtedy Tatuś-Bajarz jest wkurwiony. Bo po całym strofowaniu, że jest zbyt surowy, nagle zostaje straszakiem. Ale ząbki trzeba umyć.
I jeszcze niekonsekwencja własna... dziś rano histeria była, piski były, było "pfrrrrt" i "phi", a nawet kopnięcie taty w piszczel i kolejne "wrrr". Obyło się bez klapsów, ale Tatuś-Bajarz zapowiedział, że się do synka nie będzie odzywał, skoro on taki jest. A potem Ukochana zaczęła się szykować do pracy. Z histerii syn przeszedł do rozpaczy (równie głośnej i wylewnej). Zasłaniał drzwi, żądał, zdzierał gardło, wypłakał pół wiaderka łez, ale Ukochana musiała wyjść. Zamknięcie drzwi, nie zakończyło rozpaczy.
Tatuś-Bajarz nie mógł się dłużej do synka nie odzywać. Wziął syna na ręce i przytulił, choć jego wrzask demolował mu bębenki. W końcu synek zasnął wyczerpany. Tatuś też chciał zasnąć, ale zamiast tego usiadł do napisania tego długiego postu. Pisał i myślał... myślał i pisał i tak długo mu się zeszło, że synek się wyspał, wstał, podszedł do niego i usiadł mu na kolanach. Teraz patrzy uważnie, co Wam tu piszę. No i jak ja mam być konsekwentny...
24.10.13
Kluczyki od czołgu.
Czy znacie to uczucie - pojawiające się bardzo wczesnym rankiem, tak wczesnym, że to jeszcze środek nocy - gdy budzicie się, ale umysł jeszcze śpi i kojarzycie fakty zupełnie inaczej. Wszystko wokoło nie ma najmniejszego sensu, ale i tak staracie się funkcjonować "logicznie".
Chodzi o ten cudowny stan świadomości, kiedy najbliżsi próbują bardzo gwałtownie dowiedzieć się od Was: "Gdzie położyłeś kluczyki od czołgu?!" a Wy zastanawiacie się, czy są one w lufie, czy pod lewą, czy prawą gąsienicą...
Choróbsko mnie dorwało więc noc była raczej nieprzespana i nieprzytomna. Szczerze mówiąc - cała rodzinka tak ma. Świadomość przypływała do mnie i odpływała. Siadała na nosie, pokazywała figę i uciekała akurat w momencie, w którym otwierałem oczy. Starałem się z nią walczyć... chciałem ją pokonać i zasnąć. I kiedy już wydawało mi się, że osiągam przewagę, Ukochana zerwała się z krzykiem: Aaa!!! Skurcz!
Jak być może pamiętacie, spodziewamy się Przesyłka. Ma się pojawić na początku stycznia, A tu, w październiku, Ukochana wrzeszczy "skurcz!" - oprzytomniałem w pół sekundy i zacząłem się rozglądać za kluczykami (od samochodu), a ona - zaspana - kontynuowała już spokojniej: rozmasuj mi łydkę.
Po krótkim zrywie świadomość nie miała już szans - adrenalina odpłynęła i zasnąłem. Tuż przed zaśnięciem skomentowałem całą sytuację krótkim, żołnierskim słowem.
Rano Ukochana zapytała mnie o ten komentarz, a ja jej opowiedziałem o "Skurczu". Nie mogła się przestać śmiać przez całe śniadanie.
Chodzi o ten cudowny stan świadomości, kiedy najbliżsi próbują bardzo gwałtownie dowiedzieć się od Was: "Gdzie położyłeś kluczyki od czołgu?!" a Wy zastanawiacie się, czy są one w lufie, czy pod lewą, czy prawą gąsienicą...
Choróbsko mnie dorwało więc noc była raczej nieprzespana i nieprzytomna. Szczerze mówiąc - cała rodzinka tak ma. Świadomość przypływała do mnie i odpływała. Siadała na nosie, pokazywała figę i uciekała akurat w momencie, w którym otwierałem oczy. Starałem się z nią walczyć... chciałem ją pokonać i zasnąć. I kiedy już wydawało mi się, że osiągam przewagę, Ukochana zerwała się z krzykiem: Aaa!!! Skurcz!
Jak być może pamiętacie, spodziewamy się Przesyłka. Ma się pojawić na początku stycznia, A tu, w październiku, Ukochana wrzeszczy "skurcz!" - oprzytomniałem w pół sekundy i zacząłem się rozglądać za kluczykami (od samochodu), a ona - zaspana - kontynuowała już spokojniej: rozmasuj mi łydkę.
Po krótkim zrywie świadomość nie miała już szans - adrenalina odpłynęła i zasnąłem. Tuż przed zaśnięciem skomentowałem całą sytuację krótkim, żołnierskim słowem.
Rano Ukochana zapytała mnie o ten komentarz, a ja jej opowiedziałem o "Skurczu". Nie mogła się przestać śmiać przez całe śniadanie.
23.10.13
Zakichana naiwność
Są chwile kiedy dochodzę do wniosku, że każdy ma prawo do odrobiny egoizmu. Czasem nawet do egoizmu wyrażanego głośnym krzykiem, może płaczem i ustawicznym zgrzytaniem zębami... a już na pewno każdy ma prawo do marudzenia. Do podobnych wniosków dochodzę najczęściej pomiędzy kolejnymi atakami kaszlu, zgięty w pół i zasmar... no nieważne - wiecie o jakie okoliczności chodzi.
I to nie jest tak, że "kobieta wszystko zniesie, a facet z 37st. od razu spisuje testament". Bo Ukochana kicha i kaszle już od dwóch tygodni.
Każdy chyba kiedyś chorował i zdaje sobie sprawę, że można albo leżeć i oczekiwać, że się wszystko wokół samo zrobi, albo próbować funkcjonować, co zazwyczaj wiąże się z pewną dozą irytacji: na to, co nie wychodzi, na to, czego się nie da zrobić, czy na tych, którzy jeszcze nie chorują.
My - Jej dzielni mężczyźni - trzymaliśmy się dłużej i staraliśmy się być wyrozumiali. Staraliśmy się nie drażnić Ukochanej naszym zdrowiem i wspomagać jej działania. Chcieliśmy zwalczyć jej choróbsko naszym optymizmem.
Ale to mnie wzięło pierwszego. Walkę z choróbskiem rozpocząłem z zupełnie innej pozycji. Na froncie optymizmu pozostał tylko Młody.
I tu też jest "kruczek" - Młody od kilku dni korzysta z uprawnień trzylatka. Nie do końca się jeszcze pogodził z upływem czasu, ale sukcesywnie sprawdza, na co może sobie pozwolić w tym roku. Mimowolnie doświadczamy więc również nasilonego ataku marudzenia i krzyku z jego strony.
Staraliśmy się jednak nie odwdzięczać mu się tym samym. Ukochanej to wychodziło... mnie może trochę mniej. Obydwoje w swojej naiwności mieliśmy nadzieję, że tym razem nie będziemy chorować rodzinnie i Młodemu uda się wymknąć przeziębieniu.
Dziś nasze nadzieje zostały zweryfikowane. I choć ogólnie panującym uczuciem jest złość - dlaczego to zawsze przytrafia się, gdy jest najwięcej pracy, gdy jest późno, gdy sami jesteśmy chorzy, dlaczego nie możemy mu pomóc od razu - i dlaczego on sam jest tak uparty, że nie ma możliwości zaaplikowania mu nawet najsłodszego syropku...
Tymczasem... to Młody jest najświeższym chorującym, a my musimy przeżuć nasze marudy i zaakceptować tego, który głośniej płacze. Bo kiedy chory Młody płacze, to już nawet marudzić się nie chce.
I to nie jest tak, że "kobieta wszystko zniesie, a facet z 37st. od razu spisuje testament". Bo Ukochana kicha i kaszle już od dwóch tygodni.
Każdy chyba kiedyś chorował i zdaje sobie sprawę, że można albo leżeć i oczekiwać, że się wszystko wokół samo zrobi, albo próbować funkcjonować, co zazwyczaj wiąże się z pewną dozą irytacji: na to, co nie wychodzi, na to, czego się nie da zrobić, czy na tych, którzy jeszcze nie chorują.
My - Jej dzielni mężczyźni - trzymaliśmy się dłużej i staraliśmy się być wyrozumiali. Staraliśmy się nie drażnić Ukochanej naszym zdrowiem i wspomagać jej działania. Chcieliśmy zwalczyć jej choróbsko naszym optymizmem.
Ale to mnie wzięło pierwszego. Walkę z choróbskiem rozpocząłem z zupełnie innej pozycji. Na froncie optymizmu pozostał tylko Młody.
I tu też jest "kruczek" - Młody od kilku dni korzysta z uprawnień trzylatka. Nie do końca się jeszcze pogodził z upływem czasu, ale sukcesywnie sprawdza, na co może sobie pozwolić w tym roku. Mimowolnie doświadczamy więc również nasilonego ataku marudzenia i krzyku z jego strony.
Staraliśmy się jednak nie odwdzięczać mu się tym samym. Ukochanej to wychodziło... mnie może trochę mniej. Obydwoje w swojej naiwności mieliśmy nadzieję, że tym razem nie będziemy chorować rodzinnie i Młodemu uda się wymknąć przeziębieniu.
Dziś nasze nadzieje zostały zweryfikowane. I choć ogólnie panującym uczuciem jest złość - dlaczego to zawsze przytrafia się, gdy jest najwięcej pracy, gdy jest późno, gdy sami jesteśmy chorzy, dlaczego nie możemy mu pomóc od razu - i dlaczego on sam jest tak uparty, że nie ma możliwości zaaplikowania mu nawet najsłodszego syropku...
Tymczasem... to Młody jest najświeższym chorującym, a my musimy przeżuć nasze marudy i zaakceptować tego, który głośniej płacze. Bo kiedy chory Młody płacze, to już nawet marudzić się nie chce.
15.10.13
Młody & Młodszy
Przeczytałem ostatnio o ciekawym zjawisku, którego efektem jest to, że na pewne aspekty zwraca się zdecydowanie większą uwagę. Nie pamiętam jak się to zjawisko nazywało, ale podany przykład mówił: "gdy zastanawiasz się nad zakupem Land Rovera, to nagle zauważasz wszystkie Land Rovery na ulicy i dziwisz się, jak dużo ich jest".
Nie zastanawiamy się nad zakupem Land Rovera.
Ale spodziewamy się Przesyłki. Do Młodego dołączy Młodszy. Nie możemy powiedzieć, że posiadamy już doświadczenie we wprowadzaniu nowych członków do rodziny (czy ktokolwiek może tak powiedzieć?), więc bardzo intensywnie myślimy już od paru miesięcy, jakie rozwiązanie będzie najlepsze. Zgodnie ze zjawiskiem, o którym napisałem, wszędzie zauważamy podpowiedzi i wdrażane rozwiązania. I tak...
Są rodzice, którzy zdecydowali się swojemu pierworodnemu nie mówić o zbliżającej się nowinie, by niepotrzebnie go nie stresować. Dziecko się weźmie i zdenerwuje i... sam nie wiem, co zrobi. Doszliśmy szybko do wniosku, że to nie jest rozwiązanie dla nas. Poza tym - jak już nadejdzie "ten dzień" i nowy lokator wróci z mamą ze szpitala, to dopiero będzie stres...
Inne przypadki - szczebiocą radośnie zawsze i wszędzie. Wdrukowują również w swoje dzieci nadchodzącą radość. Są święcie przekonani, że jeśli zamieści się w Internecie odpowiednią ilość zdjęć USG i zacznie się wyciągać stare zabawki, to dziecko (to będące poza brzuchem) samo zacznie się cieszyć, niczym na wiadomość o podchoinkowych prezentach.
Z tonu tego akapitu pewnie zdążyliście już wywnioskować, że również tego rozwiązania się nie podejmiemy.
Na razie próbujemy podsuwać Młodemu książki z ulubionymi bohaterami, którzy stają przed takim samym problemem. Z polubieniem przedszkola się nie udało, ale braciszka chyba zaakceptował. Przyszłość pokaże, czy zaakceptował również fakt konieczności dzielenia się zabawkami z rodzeństwem.
I zastanawiamy się nad jeszcze jedną możliwością - nad małą obietnicą, o której słyszeliśmy niedawno. Dziecku mówi się mianowicie, że braciszek, albo siostra, przyniesie ze sobą prezent ze szpitala. Czy to ma szansę zadziałać? Zobaczymy.
Gdybyście sami stali przed takim pytaniem, lub macie je już za sobą - chętnie przyjmę nowe sugestie. :)
Nie zastanawiamy się nad zakupem Land Rovera.
Ale spodziewamy się Przesyłki. Do Młodego dołączy Młodszy. Nie możemy powiedzieć, że posiadamy już doświadczenie we wprowadzaniu nowych członków do rodziny (czy ktokolwiek może tak powiedzieć?), więc bardzo intensywnie myślimy już od paru miesięcy, jakie rozwiązanie będzie najlepsze. Zgodnie ze zjawiskiem, o którym napisałem, wszędzie zauważamy podpowiedzi i wdrażane rozwiązania. I tak...
Są rodzice, którzy zdecydowali się swojemu pierworodnemu nie mówić o zbliżającej się nowinie, by niepotrzebnie go nie stresować. Dziecko się weźmie i zdenerwuje i... sam nie wiem, co zrobi. Doszliśmy szybko do wniosku, że to nie jest rozwiązanie dla nas. Poza tym - jak już nadejdzie "ten dzień" i nowy lokator wróci z mamą ze szpitala, to dopiero będzie stres...
Inne przypadki - szczebiocą radośnie zawsze i wszędzie. Wdrukowują również w swoje dzieci nadchodzącą radość. Są święcie przekonani, że jeśli zamieści się w Internecie odpowiednią ilość zdjęć USG i zacznie się wyciągać stare zabawki, to dziecko (to będące poza brzuchem) samo zacznie się cieszyć, niczym na wiadomość o podchoinkowych prezentach.
Z tonu tego akapitu pewnie zdążyliście już wywnioskować, że również tego rozwiązania się nie podejmiemy.
Na razie próbujemy podsuwać Młodemu książki z ulubionymi bohaterami, którzy stają przed takim samym problemem. Z polubieniem przedszkola się nie udało, ale braciszka chyba zaakceptował. Przyszłość pokaże, czy zaakceptował również fakt konieczności dzielenia się zabawkami z rodzeństwem.
I zastanawiamy się nad jeszcze jedną możliwością - nad małą obietnicą, o której słyszeliśmy niedawno. Dziecku mówi się mianowicie, że braciszek, albo siostra, przyniesie ze sobą prezent ze szpitala. Czy to ma szansę zadziałać? Zobaczymy.
Gdybyście sami stali przed takim pytaniem, lub macie je już za sobą - chętnie przyjmę nowe sugestie. :)
7.10.13
Przebiegło przez głowę - #3
Z pełną powagą Młody przeliterował dziś:
R małpa ss m a nn
Nie potrafi jeszcze czytać, ale jego trzyletnia wyobraźnia pozwala mu składać wyrazy - zupełnie dowolnie - z liter, które czyta niemal poprawnie. Jak widać zna również część znaków przestankowych i niestandardowych.
Przez dłuższą chwilę obserwowałem go w fascynacji i zakochaniu. I przebiegło mi przez głowę, że gdyby wszyscy rodzice czuli to samo na widok swoich pociech, ten świat byłby o wiele bardziej uśmiechniętym miejscem.
R małpa ss m a nn
Nie potrafi jeszcze czytać, ale jego trzyletnia wyobraźnia pozwala mu składać wyrazy - zupełnie dowolnie - z liter, które czyta niemal poprawnie. Jak widać zna również część znaków przestankowych i niestandardowych.
Przez dłuższą chwilę obserwowałem go w fascynacji i zakochaniu. I przebiegło mi przez głowę, że gdyby wszyscy rodzice czuli to samo na widok swoich pociech, ten świat byłby o wiele bardziej uśmiechniętym miejscem.
27.9.13
Taka sytuacja...
Chciałbym powiedzieć, że Młody inspiruje mnie codziennie i dzięki temu mogę pisać co chwilę. Ale jeśli macie własne pociechy, to wiecie, że z tą inspiracją jest bardziej ciekawie. A jedyne, co tak naprawdę jest wykorzystywane całodobowo - to czas. Szczęśliwe rodzicielstwo nie zostawia zbyt wielu wolnych chwil na pisanie.
Ale zdarzają się czasem takie wydarzenia - inspiracje najwyższych lotów - o których nie sposób nie wspomnieć. No bo...
Młody ma swoje rutyny. Kiedykolwiek wchodzi do sklepu - bez względu na jego markę, czy porę dnia - wysyła nas "po bułkę". Najwyraźniej skoro my robimy zakupy, to i on chce mieć z tego jakąś przyjemność. Bułka jest obowiązkowa - nawet jeśli do sklepu poszliśmy świeżo po dwudaniowym obiedzie i pucowaniu zębów.
Czasem jednak bułka przydarza się przed obiadem. Po powrocie do domu (nawet godzinę później) musimy się liczyć z tym, że usłyszymy "Nie jestem głodny".
Czy jednak tak jest naprawdę? Wystarczy zapytać, czy ma ochotę na deserek.
Wiem - jesteśmy okrutni, gdy stosujemy podstępy, by poznać prawdę. Ale... czasem nie ma innego sposobu na dogadanie się z trzylatkiem. I tak też było tym razem. Marudzenie przy obiedzie zaczęło się od prób nalania wszystkim niewidzialnej herbatki, potem koniecznie trzeba było przeliterować kilka bardzo długich i skomplikowanych wyrazów, by wreszcie dojść do etapu: "ale ja nie jestem głodny... nigdy w życiu nie będę głodny.
Jest stanowczy, więc...
- chcesz deserek?
- dwa będą wystarczające.
Uśmiechnąłem się w myślach, ale na zewnątrz nie mogłem nic pokazać. Powiedziałem zatem:
- To zjedz obiadek.
- Ale ja już nie jestem głodny.
- To nie będzie deserku, skoro w brzuszku nie ma miejsca.
- Jest miejsce
- To zjedz obiadek
- Nie...
Za pierwszym razem, kiedy taka rozmowa jest przeprowadzona, zniesienie jej jest całkiem łatwe. Kiedy jednak przytrafia się ona czwarty raz w tygodniu, pozostaje powiedzieć tylko jedno:
- To zabieramy talerzyk i poczekamy aż brzuszek zgłodnieje.
Talerzyk ląduje na stole w kuchni.
Przez pierwsze pół godziny nic się nie zmienia. Podobnie przez następne dwie półgodzinki.
I wtedy nagle słyszę:
- Wiesz tato, tak mi chodzi po głowie, kiedy znów pójdziemy do biedronki po bułkę...
- To może zjesz obiadek?
- Jasne!
Ale zdarzają się czasem takie wydarzenia - inspiracje najwyższych lotów - o których nie sposób nie wspomnieć. No bo...
Młody ma swoje rutyny. Kiedykolwiek wchodzi do sklepu - bez względu na jego markę, czy porę dnia - wysyła nas "po bułkę". Najwyraźniej skoro my robimy zakupy, to i on chce mieć z tego jakąś przyjemność. Bułka jest obowiązkowa - nawet jeśli do sklepu poszliśmy świeżo po dwudaniowym obiedzie i pucowaniu zębów.
Czasem jednak bułka przydarza się przed obiadem. Po powrocie do domu (nawet godzinę później) musimy się liczyć z tym, że usłyszymy "Nie jestem głodny".
Czy jednak tak jest naprawdę? Wystarczy zapytać, czy ma ochotę na deserek.
Wiem - jesteśmy okrutni, gdy stosujemy podstępy, by poznać prawdę. Ale... czasem nie ma innego sposobu na dogadanie się z trzylatkiem. I tak też było tym razem. Marudzenie przy obiedzie zaczęło się od prób nalania wszystkim niewidzialnej herbatki, potem koniecznie trzeba było przeliterować kilka bardzo długich i skomplikowanych wyrazów, by wreszcie dojść do etapu: "ale ja nie jestem głodny... nigdy w życiu nie będę głodny.
Jest stanowczy, więc...
- chcesz deserek?
- dwa będą wystarczające.
Uśmiechnąłem się w myślach, ale na zewnątrz nie mogłem nic pokazać. Powiedziałem zatem:
- To zjedz obiadek.
- Ale ja już nie jestem głodny.
- To nie będzie deserku, skoro w brzuszku nie ma miejsca.
- Jest miejsce
- To zjedz obiadek
- Nie...
Za pierwszym razem, kiedy taka rozmowa jest przeprowadzona, zniesienie jej jest całkiem łatwe. Kiedy jednak przytrafia się ona czwarty raz w tygodniu, pozostaje powiedzieć tylko jedno:
- To zabieramy talerzyk i poczekamy aż brzuszek zgłodnieje.
Talerzyk ląduje na stole w kuchni.
Przez pierwsze pół godziny nic się nie zmienia. Podobnie przez następne dwie półgodzinki.
I wtedy nagle słyszę:
- Wiesz tato, tak mi chodzi po głowie, kiedy znów pójdziemy do biedronki po bułkę...
- To może zjesz obiadek?
- Jasne!
1.9.13
Broda pozostanie jeszcze chwilę.
Jeszcze tydzień temu Tatuś-Bajarz postanowił zrobić Ukochanej niespodziankę, na którą czeka już dość długo. Ale Tatuś-Bajarz nie chce się na nią zgodzić... jeszcze nie...
Tatuś-Bajarz mianowicie nosi brodę i uważa, że jest mu ona niezbędna do pracy. Ukochana zaś wspomina od czasu do czasu, że chciałaby obejrzeć twarz Tatusia-Bajarza bez brody. Wymyślił więc on mały fortel...
Ponieważ obydwoje spodziewamy się drugiej Przesyłki wymyśliłem, że zadeklaruję obcięcie brody, w dniu narodzin córki. I to właśnie chciałem uroczyście przysiąc tydzień temu. Ale nie zdążyłem...
...bo właśnie okazało się, że Przesyłka, to tak naprawdę Przesyłek.
Będziemy musieli chłopcy wymyślić inne powody, by Ukochana często się uśmiechała.
Tatuś-Bajarz mianowicie nosi brodę i uważa, że jest mu ona niezbędna do pracy. Ukochana zaś wspomina od czasu do czasu, że chciałaby obejrzeć twarz Tatusia-Bajarza bez brody. Wymyślił więc on mały fortel...
Ponieważ obydwoje spodziewamy się drugiej Przesyłki wymyśliłem, że zadeklaruję obcięcie brody, w dniu narodzin córki. I to właśnie chciałem uroczyście przysiąc tydzień temu. Ale nie zdążyłem...
...bo właśnie okazało się, że Przesyłka, to tak naprawdę Przesyłek.
Będziemy musieli chłopcy wymyślić inne powody, by Ukochana często się uśmiechała.
23.8.13
Po wakacjach i przed wakacjami - bieg myśli
Młody wrócił z wakacji.
Chwilowo.
Tatuś-Bajarz miał więc okazję do zaobserwowania wielu ciekawych zjawisk:
- Jak głęboka była cisza, gdy Młody był u Dziadków.
- Jak powoli przemieszczały się losowe obiekty w mieszkaniu, gdy Młody był u Dziadków.
- Jak niespokojnie się zasypiało, gdy Młody był u Dziadków.
- Jak długo ciągną się sekundy... minuty... , gdy Młody był u Dziadków.
I Młody wrócił z wakacji.
Chwilowo, bo za moment znów nam zniknie na tydzień i myśli powrócą.
Tymczasem Tatuś-Bajarz zastanawia się:
- Jak niemożliwe wydaje się czasem zaśnięcie, gdy Młody o 22 uznaje, że jemu się nie chce spać.
- Jak wiele zabawek na raz można zmieścić w małym dziecięcym pokoju.
- Jak bardzo można się spieszyć do domu...
Pikanie pustego fotelika na tylnym siedzeniu powstrzymało bieg myśli i Tatuś-Bajarz delikatnie zwolnił. Jechał do domu i zdecydowanie wolał dojechać tam bezpiecznie. Nie trzeba jechać po limitach... 5-8 km w dół nie zrobi różnicy na dziesięciokilometrowej trasie. Kiedy był już niedaleko celu, dopadła go jeszcze jedna refleksja...
Kiedy skręcił w ostatnią długą prostą ulicę minął młodego mężczyznę, który pchał samochód. Pojazd miał włączone światła awaryjne i przejeżdżał przez przejazd tramwajowy. Kątem oka Tatuś-Bajarz zauważył, że kierownicą operuje siędząca na fotelu pasażera kobieta z dzieckiem na kolanach.
Zatrzymał się, wrzucił awaryjne i wysiadł zapytać, czy mógłby w czymś pomóc.
- Ma pan linkę? - zapytał wyraźnie zmęczony mężczyzna.
- Niestety nie - odparł Bajarz i w tym momencie zdał sobie sprawę, jak mu głupio, bo chciał pomóc, ale nie miał jak.
- Nie szkodzi - dorzucił tamten - i tak mam już niedaleko.
Tatuś-Bajarz życzył dobrej i spokojnej nocy, wsiadł do samochodu i odjechał cały czas myśląc. Gdy usiadł na łóżku przy Ukochanej i leżącym obok Młodym, wyobraził sobie, że to oni siedzą na przednim fotelu, a on sam spycha samochód z przejazdu.
- Czy możemy kupić linkę do samochodu - zapytał.
- hmmm... - przytaknęła przez sen Ukochana - a coś się stało?
- Rano Ci opowiem.
Chwilowo.
Tatuś-Bajarz miał więc okazję do zaobserwowania wielu ciekawych zjawisk:
- Jak głęboka była cisza, gdy Młody był u Dziadków.
- Jak powoli przemieszczały się losowe obiekty w mieszkaniu, gdy Młody był u Dziadków.
- Jak niespokojnie się zasypiało, gdy Młody był u Dziadków.
- Jak długo ciągną się sekundy... minuty... , gdy Młody był u Dziadków.
I Młody wrócił z wakacji.
Chwilowo, bo za moment znów nam zniknie na tydzień i myśli powrócą.
Tymczasem Tatuś-Bajarz zastanawia się:
- Jak niemożliwe wydaje się czasem zaśnięcie, gdy Młody o 22 uznaje, że jemu się nie chce spać.
- Jak wiele zabawek na raz można zmieścić w małym dziecięcym pokoju.
- Jak bardzo można się spieszyć do domu...
Pikanie pustego fotelika na tylnym siedzeniu powstrzymało bieg myśli i Tatuś-Bajarz delikatnie zwolnił. Jechał do domu i zdecydowanie wolał dojechać tam bezpiecznie. Nie trzeba jechać po limitach... 5-8 km w dół nie zrobi różnicy na dziesięciokilometrowej trasie. Kiedy był już niedaleko celu, dopadła go jeszcze jedna refleksja...
Kiedy skręcił w ostatnią długą prostą ulicę minął młodego mężczyznę, który pchał samochód. Pojazd miał włączone światła awaryjne i przejeżdżał przez przejazd tramwajowy. Kątem oka Tatuś-Bajarz zauważył, że kierownicą operuje siędząca na fotelu pasażera kobieta z dzieckiem na kolanach.
Zatrzymał się, wrzucił awaryjne i wysiadł zapytać, czy mógłby w czymś pomóc.
- Ma pan linkę? - zapytał wyraźnie zmęczony mężczyzna.
- Niestety nie - odparł Bajarz i w tym momencie zdał sobie sprawę, jak mu głupio, bo chciał pomóc, ale nie miał jak.
- Nie szkodzi - dorzucił tamten - i tak mam już niedaleko.
Tatuś-Bajarz życzył dobrej i spokojnej nocy, wsiadł do samochodu i odjechał cały czas myśląc. Gdy usiadł na łóżku przy Ukochanej i leżącym obok Młodym, wyobraził sobie, że to oni siedzą na przednim fotelu, a on sam spycha samochód z przejazdu.
- Czy możemy kupić linkę do samochodu - zapytał.
- hmmm... - przytaknęła przez sen Ukochana - a coś się stało?
- Rano Ci opowiem.
9.8.13
No dobrze - przyznaję się...
... że tęsknię.
Młody na wakacjach dziadków uśmiecha,
My z Ukochaną robimy porządki.
Trzepiemy dywany, pielimy grządki,
i co kwadrans łapie nas zawiecha.
Znam takiego - zaczęła ma Duszka
- coby nam tu piszczał i biegał wytrwale
nie odpuszczał by nam... nie byłoby "ale".
Oj powiędłyby nam uszka.
Wiem, że popracować mogę sobie w spokoju
- odparłem próbując nie uronić łezki
- tęsknota mnie kłuje, jak na krześle pinezki,
niechby już sobie pobiegał w pokoju.
Niechby już mówił: poczytaj mi tato
i pobaw się ze mną samochodami,
a potem szbyciutko zejdziemy schodami,
na dwór - bo ja uwielbam lato.
Nie wiem, kiedy Młody literki składać zacznie
i śledzić będzie moje wpisy bacznie,
Teraz jednak przyznam szczerze i gorąco,
że okropnie już tęsknię za tym Brzdącem
Młody na wakacjach dziadków uśmiecha,
My z Ukochaną robimy porządki.
Trzepiemy dywany, pielimy grządki,
i co kwadrans łapie nas zawiecha.
Znam takiego - zaczęła ma Duszka
- coby nam tu piszczał i biegał wytrwale
nie odpuszczał by nam... nie byłoby "ale".
Oj powiędłyby nam uszka.
Wiem, że popracować mogę sobie w spokoju
- odparłem próbując nie uronić łezki
- tęsknota mnie kłuje, jak na krześle pinezki,
niechby już sobie pobiegał w pokoju.
Niechby już mówił: poczytaj mi tato
i pobaw się ze mną samochodami,
a potem szbyciutko zejdziemy schodami,
na dwór - bo ja uwielbam lato.
Nie wiem, kiedy Młody literki składać zacznie
i śledzić będzie moje wpisy bacznie,
Teraz jednak przyznam szczerze i gorąco,
że okropnie już tęsknię za tym Brzdącem
28.7.13
Przebiegło przez głowę - #2
... i ucho.
"Tato, zrób żeby było zimnełko"
W odpowiedzi na wcześniejsze "ale tu ciepełko"
"Tato, zrób żeby było zimnełko"
W odpowiedzi na wcześniejsze "ale tu ciepełko"
15.7.13
Spacer #30 - Muzeum Kolejnictwa
Kolejny weekend minął nam w miarę bezdeszczowo. Przynajmniej w tej części dziennej. Niedzielny poranek nie zapowiadał jednak aury spacerowej. Dopiero w porze poobiadowej chmury delikatnie się rozwiały i zaczęło świecić Słońce. Drogą głosowania zdecydowaliśmy, że to popołudnie spędzimy na jednym ze spacerów polecanych przez wydawnictwo o którym już wspominałem na blogu. Muzeum Kolejnictwa miało przynajmniej kilka argumentów po swojej stronie - w tym również fakt, że po wakacjach u dziadków Młody rozsmakował się w bajce "Stacyjkowo".
... że o makietach nie wspomnę.
Muzeum znajduje się w samym centrum Warszawy a nad wejściem widnieje szyld nieistniejącej już Warszawy Głównej. Chwilę po minięciu kasy zaczyna się zupełnie inny świat.
No może podkolorowałem, ale jestem przekonany, że każdy facet, który miał w życiu szczęście bawić się kolejką zrozumie, co miałem na myśli, gdy zobaczy te wszystkie modele w przeróżnych skalach...
Dość dziwnym wrażeniem było przejście przez pokój z WARSem. Jeśli macie choć trochę więcej lat i pamiętacie, jak wyglądały kiedyś podróże koleją, być może przemknie Wam przez głowę myśl, że może... MOŻE... kiedyś podróżowało się bardziej komfortowo niż dzisiaj.
W części muzealnej obowiązuje zakaz dotykania eksponatów i muszę przyznać, że doskonale rozumiem rozterki Młodego, który chciał dotknąć wszystkiego. Na szczęście są również makiety, które za opłatą (2-5PLN - niestety) uruchamiają kilka składów kolejek i można powrócić do marzeń z dzieciństwa, lub - jak w przypadku Młodego - rozmarzyć się bez granic.
Potem przeszliśmy do skansenu. Nieliczne dostępne do zwiedzania ciuchcie zrekompensowały Młodemu wszelkie zakazy z muzeum. Jeśli doceniacie dziecięcy śmiech - spróbujcie posadzić dziecko przy przepustnicy lokomotywy i dajcie sygnał odjazdu.
Żeby jednak nie rozpływać się tylko w superlatywach - było kilka minusów. Młody może ich nie zauważył, ale...
Trochę żałowaliśmy, że nie udało nam się wejść do kilku pociągów, które były w konserwacji, lub zamknięte z powodu niewystarczającej ilości etatów - tak było np. w przypadku salonki Breżniewa.
A największe rozczarowanie dotyczyło chyba nieobecności zachwalanego przez przewodnik pociągu opancerzonego. Nic to - będziemy mieli powód do ponownej wizyty.
Nie można tego spaceru przyrównać do wizyty w parku, ale klimat dworców z czasów ciuchć parowych można tu odczuć.
Więcej szczegółów możecie odnaleźć na stronie muzeum - Muzeum Kolejnictwa
7.7.13
Wściekły na Teściów
Kilka zdań wstępu:
Nie odnieście proszę wrażenia, że jestem ostatnio tylko zły. Życie naprawdę przynosi mi wiele uśmiechów, a nie tylko troski. Nie chcę jednak pisać tylko - parafrazując - o pieluszce Maryni, byle pisać. Chcę pisać o sprawach, które mnie ruszyły, a które może nie są obce i Wam i też będziecie mogli coś na ten temat dopowiedzieć.
I jeszcze - Mówi się, że "rodziny się nie wybiera" - z myślą przede wszystkim o rodzicach. Z teściami sprawa jest jakby bardziej podstępna. Formalnie wybierając sobie Małżonka wybieracie również cały off-set... widzicie ten kruczek?
Najogólniej - nie mam nic przeciwko moim teściom. No może "nic" to za mocne słowo. Lubię ich i szanuję - to tylko niektóre z ich zachowań powodują, że czasem dostaję białej gorączki i chcę bronić siebie i swoje dziecko nawet przed nimi.
Tekst właściwy:
Ponieważ jestem rodzicem zasadniczym (niestety) i bardzo (niemal paranoicznie) opiekuńczym zawsze staram się obserwować kątem oka, czy osoby, które akurat w tej chwili opiekują się Młodym, wykonują dobrą robotę. Oczywiście mam zastrzeżenia.
Kalendarz wskazuje lipiec, a co za tym idzie dla Młodego nadszedł termin pierwszych wakacji u Dziadków. Ja wciąż miałem zastrzeżenia - głównie do upartego ignorowania naszych zaleceń - ale Ukochana przekonała mnie, że w ten sposób nie wypuścimy Młodego z domu przed jego maturą. Z mieszanymi uczuciami przystałem więc na jej argumenty. Pomijam fakt, że było ciężko przez czas jego nieobecności, a zegar domowych porządków wcale nie kręcił się wolniej.
Wreszcie znów się spotkała nasza mała rodzinka... + teściowie. I pojechaliśmy nad jeziorko. Młody się pluskał i chlupał i śmiał... i prychał. Aż wreszcie zmarzł i wyszedł. Po zdjęciu kąpielówek dziadkowie bez skrępowania pozwolili mu pobiegać po plaży. Kiedy - na moje zdziwione spojrzenie - wcale nie zareagowali, po drugim kółku Młodego-Naturysty - powiedziałem wprost, że nie życzę sobie, żeby on paradował nago po plaży. I basta!
- bo on się nie da złapać... rzekła Babcia-Dziewczynka (którą tak wtedy określiłem w myślach, rozpaczliwie rozwiewając wizje, czego jeszcze nie mogła zrobić, "Bo on się nie da" przez ostatni tydzień...
-serio? - zapytałem i nim pytajnik dobrze wybrzmiał Młody siedział mi na kolanach i zakładał koszulkę i spodenki. - Można? Można!
Wtedy zaczęła się cała seria tłumaczeń i zdań typu "nie przesadzaj, sam też pewnie biegałeś..."
Na co padała moja odpowiedź, że od tamtego czasu wiele się zmieniło i że - przede wszystkim - nie życzę sobie tego, a oni jako dorośli powinni to uszanować podczas opieki nad Młodym. Ukochana podzialiła moje zdanie.
Z plaży zeszliśmy mając nad głową chmurę dyskusji. Ale zdania nie zmieniliśmy i Młody już nie udawał Adama. Rzut oka na plażę pozwolił stwierdzić, że z dwóch tuzinów dzieciaków, które tam biegały, żadne nie było roznegliżowane.
Teściowie przez chwilę sprawiali wrażenie, jakbyśmy im odebrali zabawkę.
Wniosek I
Nie chcę powiedzieć, że na każdej publicznej plaży czai się zboczeniec z aparatem. Ale uważam, że czasy zmieniły się wystarczająco niepokojąco, by nasz punkt widzenia miał uzasadnienie. Poza tym - należy szanować również innych - tych którzy na plażę przychodzą bez dzieci i nie chcą oglądać golasów, które - z braku drzew w pobliżu - siusiają na środku plaży. Należy szanować prawo i intymność dziecka, które nie musi wiedzieć w wieku 3 lat, że pewnych rzeczy nie przystoi robić.
Wniosek II
Powoli zdaję sobie sprawę, że za 20-30 lat czeka mnie podobna rozmowa - tym razem z synem i to ja będę zapewne tym, który powie "kiedyś to inaczej było".
Wniosek III
Jeśli jednak należycie do osób, które uważają podobnie, jak Teściowie, to odpowiedzcie sobie na pytanie - dlaczego niby dziecko pa paradować z gołą pupą? Względy estetyczne czy higieniczne?
Estetyka - idźcie sobie na plażę nudystów - tam wszystko będie na miejscu.
Higiena - Pieluszki tetrowe nie umywają się do dzisiejszych jeśli chodzi o stopień higieny, bielizna jest lżejsza i bardziej oddychającai wreszcie...
TO SIĘ MYJE, A NIE WIETRZY.
Nie odnieście proszę wrażenia, że jestem ostatnio tylko zły. Życie naprawdę przynosi mi wiele uśmiechów, a nie tylko troski. Nie chcę jednak pisać tylko - parafrazując - o pieluszce Maryni, byle pisać. Chcę pisać o sprawach, które mnie ruszyły, a które może nie są obce i Wam i też będziecie mogli coś na ten temat dopowiedzieć.
I jeszcze - Mówi się, że "rodziny się nie wybiera" - z myślą przede wszystkim o rodzicach. Z teściami sprawa jest jakby bardziej podstępna. Formalnie wybierając sobie Małżonka wybieracie również cały off-set... widzicie ten kruczek?
Najogólniej - nie mam nic przeciwko moim teściom. No może "nic" to za mocne słowo. Lubię ich i szanuję - to tylko niektóre z ich zachowań powodują, że czasem dostaję białej gorączki i chcę bronić siebie i swoje dziecko nawet przed nimi.
Tekst właściwy:
Ponieważ jestem rodzicem zasadniczym (niestety) i bardzo (niemal paranoicznie) opiekuńczym zawsze staram się obserwować kątem oka, czy osoby, które akurat w tej chwili opiekują się Młodym, wykonują dobrą robotę. Oczywiście mam zastrzeżenia.
Kalendarz wskazuje lipiec, a co za tym idzie dla Młodego nadszedł termin pierwszych wakacji u Dziadków. Ja wciąż miałem zastrzeżenia - głównie do upartego ignorowania naszych zaleceń - ale Ukochana przekonała mnie, że w ten sposób nie wypuścimy Młodego z domu przed jego maturą. Z mieszanymi uczuciami przystałem więc na jej argumenty. Pomijam fakt, że było ciężko przez czas jego nieobecności, a zegar domowych porządków wcale nie kręcił się wolniej.
Wreszcie znów się spotkała nasza mała rodzinka... + teściowie. I pojechaliśmy nad jeziorko. Młody się pluskał i chlupał i śmiał... i prychał. Aż wreszcie zmarzł i wyszedł. Po zdjęciu kąpielówek dziadkowie bez skrępowania pozwolili mu pobiegać po plaży. Kiedy - na moje zdziwione spojrzenie - wcale nie zareagowali, po drugim kółku Młodego-Naturysty - powiedziałem wprost, że nie życzę sobie, żeby on paradował nago po plaży. I basta!
- bo on się nie da złapać... rzekła Babcia-Dziewczynka (którą tak wtedy określiłem w myślach, rozpaczliwie rozwiewając wizje, czego jeszcze nie mogła zrobić, "Bo on się nie da" przez ostatni tydzień...
-serio? - zapytałem i nim pytajnik dobrze wybrzmiał Młody siedział mi na kolanach i zakładał koszulkę i spodenki. - Można? Można!
Wtedy zaczęła się cała seria tłumaczeń i zdań typu "nie przesadzaj, sam też pewnie biegałeś..."
Na co padała moja odpowiedź, że od tamtego czasu wiele się zmieniło i że - przede wszystkim - nie życzę sobie tego, a oni jako dorośli powinni to uszanować podczas opieki nad Młodym. Ukochana podzialiła moje zdanie.
Z plaży zeszliśmy mając nad głową chmurę dyskusji. Ale zdania nie zmieniliśmy i Młody już nie udawał Adama. Rzut oka na plażę pozwolił stwierdzić, że z dwóch tuzinów dzieciaków, które tam biegały, żadne nie było roznegliżowane.
Teściowie przez chwilę sprawiali wrażenie, jakbyśmy im odebrali zabawkę.
Wniosek I
Nie chcę powiedzieć, że na każdej publicznej plaży czai się zboczeniec z aparatem. Ale uważam, że czasy zmieniły się wystarczająco niepokojąco, by nasz punkt widzenia miał uzasadnienie. Poza tym - należy szanować również innych - tych którzy na plażę przychodzą bez dzieci i nie chcą oglądać golasów, które - z braku drzew w pobliżu - siusiają na środku plaży. Należy szanować prawo i intymność dziecka, które nie musi wiedzieć w wieku 3 lat, że pewnych rzeczy nie przystoi robić.
Wniosek II
Powoli zdaję sobie sprawę, że za 20-30 lat czeka mnie podobna rozmowa - tym razem z synem i to ja będę zapewne tym, który powie "kiedyś to inaczej było".
Wniosek III
Jeśli jednak należycie do osób, które uważają podobnie, jak Teściowie, to odpowiedzcie sobie na pytanie - dlaczego niby dziecko pa paradować z gołą pupą? Względy estetyczne czy higieniczne?
Estetyka - idźcie sobie na plażę nudystów - tam wszystko będie na miejscu.
Higiena - Pieluszki tetrowe nie umywają się do dzisiejszych jeśli chodzi o stopień higieny, bielizna jest lżejsza i bardziej oddychającai wreszcie...
TO SIĘ MYJE, A NIE WIETRZY.
25.6.13
Kula wcale nie hula
Postanowiłem, że dziś jednak nie będzie miło.
Mija nam właśnie drugi tydzień rodzinnego urlopu. Jako tatuś, który "jest zawsze w pobliżu", cierpię oczywiście z powodu przeniesienia całkowitej uwagi na Ukochaną. Ale to się da znieść. To trzeba znieść.
Są jeszcze rodzinne atrakcje, których można w czasie takiego urlopu zażywać - wydawać by się mogło - do woli. Ale z wszelkimi planami trzeba być ostrożnym i elastycznym. Jeśli Centrum Nauki Kopernik powiedziało, że mają full i trzeba poczekać, to jeszcze nie oznacza końca świata. Poszliśmy więc w trójkę do podziemi BUW-u. Podobno mają tam ciekawy plac zabaw.
Może miałem naprawdę kiepski dzień. Może to pogoda, albo dłuuugie kolejki w CNK, ale zejście do podziemi Biblioteki Uniwersyteckiej rozczarowało mnie już od pierwszego stopnia.
Przede wszystkim po "galerii" umieszczonej w takim budynku spodziewałem się czegoś zdecydowanie bardziej kulturalnego, niż serwis Apple, Bikeshop, czy sklep z ceramiką. Ale przejdźmy już do placu zabaw.
W kompleksie HulaKula są dwa place zabaw. My mieliśmy pecha - nie bójmy się użyć tego słowa - odwiedzić plac dla dzieci młodszych.
Pierwsze rozczarowanie - to opłata - spodziewałem się, że jakaś będzie, ale 20 złotych wydaje mi się, za duże choćby z tego względu, że wewnątrz znajdowały dodatkowe "atrakcje" - każda za osobne 2 złote. Zaś sam "system" (tak zostało to określone w ośrodku) sprawiał wrażenie wprawdzie rozbudowanego, ale zakupionego od podróżnego lunaparku.
Pani siedząca przy biurku zdawała się zajmować się tylko rozmawiać przez telefon i sprawdzać bileciki. Kiedy mała dziewczynka podeszła do bramki, by następnie wyjść sobie w czarną dal, Pani rozejrzała się, coś powiedziała, a potem znów rozejrzała - tym razem błagalnym wzrokiem szukając rodziców. W końcu jednak wysupłała się z krzesła i przymknęła bramkę.
I jeszcze: sztuczne światło (choć to akurat jest najtrudniejsze do obejścia w podziemiach, a i dzieciom nie przeszkadzało) i muzyka, która moim zdaniem była zbyt dorosła, jak na plac zabaw dla małych dzieci. Szczególnie w przypadku polskich wykonawców, śpiewających o polskiej rzeczywistości.
Raczej nieprędko się tam wybierzemy ponownie.
Mija nam właśnie drugi tydzień rodzinnego urlopu. Jako tatuś, który "jest zawsze w pobliżu", cierpię oczywiście z powodu przeniesienia całkowitej uwagi na Ukochaną. Ale to się da znieść. To trzeba znieść.
Są jeszcze rodzinne atrakcje, których można w czasie takiego urlopu zażywać - wydawać by się mogło - do woli. Ale z wszelkimi planami trzeba być ostrożnym i elastycznym. Jeśli Centrum Nauki Kopernik powiedziało, że mają full i trzeba poczekać, to jeszcze nie oznacza końca świata. Poszliśmy więc w trójkę do podziemi BUW-u. Podobno mają tam ciekawy plac zabaw.
Może miałem naprawdę kiepski dzień. Może to pogoda, albo dłuuugie kolejki w CNK, ale zejście do podziemi Biblioteki Uniwersyteckiej rozczarowało mnie już od pierwszego stopnia.
Przede wszystkim po "galerii" umieszczonej w takim budynku spodziewałem się czegoś zdecydowanie bardziej kulturalnego, niż serwis Apple, Bikeshop, czy sklep z ceramiką. Ale przejdźmy już do placu zabaw.
W kompleksie HulaKula są dwa place zabaw. My mieliśmy pecha - nie bójmy się użyć tego słowa - odwiedzić plac dla dzieci młodszych.
Pierwsze rozczarowanie - to opłata - spodziewałem się, że jakaś będzie, ale 20 złotych wydaje mi się, za duże choćby z tego względu, że wewnątrz znajdowały dodatkowe "atrakcje" - każda za osobne 2 złote. Zaś sam "system" (tak zostało to określone w ośrodku) sprawiał wrażenie wprawdzie rozbudowanego, ale zakupionego od podróżnego lunaparku.
Pani siedząca przy biurku zdawała się zajmować się tylko rozmawiać przez telefon i sprawdzać bileciki. Kiedy mała dziewczynka podeszła do bramki, by następnie wyjść sobie w czarną dal, Pani rozejrzała się, coś powiedziała, a potem znów rozejrzała - tym razem błagalnym wzrokiem szukając rodziców. W końcu jednak wysupłała się z krzesła i przymknęła bramkę.
I jeszcze: sztuczne światło (choć to akurat jest najtrudniejsze do obejścia w podziemiach, a i dzieciom nie przeszkadzało) i muzyka, która moim zdaniem była zbyt dorosła, jak na plac zabaw dla małych dzieci. Szczególnie w przypadku polskich wykonawców, śpiewających o polskiej rzeczywistości.
Raczej nieprędko się tam wybierzemy ponownie.
12.6.13
Wakacje i cicho w domu.
Opieka nad dzieckiem w domu to często zajęcie na 150% uwagi, etatu i zajętości własnego czasu. Jestem pewien, że wielu z Was nie trzeba o tym przekonywać. Najgorsze wtedy jest to uczucie, że czasem ten wysiłek doprowadza nas na skraj wytrzymałości i do czarnych myśli. Na końcu języka drapie i kłuje niewykrzyczane "Mam dość! - nic nie mogę zrobić, ani odpocząć, ani popracować; nie mogę pozmywać, ani pozamiatać; nie mogę się wziąć za książkę, ani odpocząć... po prostu dość!"
I nie można się doczekać, kiedy dziecko dorośnie i dojrzeje do przejęcia kilku domowych obowiązków.
Tymczasem dziecko faktycznie dorasta - jeszcze nie dość, by zająć się pomocą przy zmywaniu, ale wystarczająco by pojechać do dziadków na wakacje.
W domu już trzeci dzień jest cicho...
tak cicho, że aż nie można się skupić. Cała dotychczasowa organizacja dnia, wzięła w łeb, bo okazało się, że każde działanie było przystosowane do pracy pod presją przeszkadzajki. Teraz wszystkie uniki z gorącą patelnią i nagłe obracanie się do skradającego się dziecka (którego tam nie ma) wyglądają jak choreografia tańca na parę... bez pary.
Gorzej.
Zdążyłem się nauczyć, że kiedy Młody jest w domu i nie słyszę go od pięciu sekund to już muszę pędzić do jego pokoju. Akurat pięć sekund to wystarczający czas, by dał radę wdrapać się na parapet i rozpocząć dalszy spacer.
Skoro więc teraz ciche pięciosekundowki trafiają się namiętnie, walczę z odruchem biegu do pokoju.
Tydzień, do którego z Ukochaną przygotowywaliśmy się bardzo solidnie i z przerażeniem wyczekiwaliśmy reakcji Młodego, jest już niemal na półmetku. Wychodzi na to, że jednak tym razem, to my mamy lęki separacyjne, bo dziecko nawet do nas nie dzwoni...
I nie można się doczekać, kiedy dziecko dorośnie i dojrzeje do przejęcia kilku domowych obowiązków.
Tymczasem dziecko faktycznie dorasta - jeszcze nie dość, by zająć się pomocą przy zmywaniu, ale wystarczająco by pojechać do dziadków na wakacje.
W domu już trzeci dzień jest cicho...
tak cicho, że aż nie można się skupić. Cała dotychczasowa organizacja dnia, wzięła w łeb, bo okazało się, że każde działanie było przystosowane do pracy pod presją przeszkadzajki. Teraz wszystkie uniki z gorącą patelnią i nagłe obracanie się do skradającego się dziecka (którego tam nie ma) wyglądają jak choreografia tańca na parę... bez pary.
Gorzej.
Zdążyłem się nauczyć, że kiedy Młody jest w domu i nie słyszę go od pięciu sekund to już muszę pędzić do jego pokoju. Akurat pięć sekund to wystarczający czas, by dał radę wdrapać się na parapet i rozpocząć dalszy spacer.
Skoro więc teraz ciche pięciosekundowki trafiają się namiętnie, walczę z odruchem biegu do pokoju.
Tydzień, do którego z Ukochaną przygotowywaliśmy się bardzo solidnie i z przerażeniem wyczekiwaliśmy reakcji Młodego, jest już niemal na półmetku. Wychodzi na to, że jednak tym razem, to my mamy lęki separacyjne, bo dziecko nawet do nas nie dzwoni...
27.5.13
Chyba odkryłem sekret ciąży empatycznej.
Wieść niesie, że przyszli tatusiowie dość często zapadają na ciąże empatyczne. Tu się czegoś nie chce, tu się czegoś - wręcz przeciwnie - zachce, a tam z kolei brzuszek rośnie. O ile jednak brzuszek mamy wraca dość gwałtownie do rozmiarów zbliżonych do pierwotnych, o tyle u panów już tak łatwo nie jest.
Jednym z wytłumaczeń tego stanu rzeczy jest oczywiście empatia - mężczyźni podświadomie pragną uspokoić swoje partnerki, że zmiana figury w tym radosnym czasie nie jest jeszcze powodem do rozpaczy i załamywania rąk.
Innym powodem jest oczywiście zbieranie sił i zapasów na czas tacierzyństwa - kiedy zabieganie i zaspacerowanie sprawią, że nie będzie już czasu na posiłki ("Wtedy na pewno schudnę")
Sam mechanizm jest jednak dość prosty, a wszystkiemu wydają się winne kobiece zachcianki.
Pojawiają się zawsze niespodziewanie i wymagają większego zaangażowania logistycznego, by móc je spełnić. Gdy mamy szczęście - dostanie nam się mała cząstka niedojedzonej zachcianki. Częściej jednak aż tyle szczęścia nia mamy. Zazwyczaj wtedy, gdy mamy do czynienia z zachciankami typu "nie wiem".
Przyszła mama nie wie wtedy, na co tak naprawdę ma ochotę. Zaczyna się więc próbowanie: Może fasolka, a może spaghetti. Chyba jednak lasagnia albo może herbatniki... wystarcza kęs i wtedy padają te dwa słowa:
Dojesz Kochanie?
Jednym z wytłumaczeń tego stanu rzeczy jest oczywiście empatia - mężczyźni podświadomie pragną uspokoić swoje partnerki, że zmiana figury w tym radosnym czasie nie jest jeszcze powodem do rozpaczy i załamywania rąk.
Innym powodem jest oczywiście zbieranie sił i zapasów na czas tacierzyństwa - kiedy zabieganie i zaspacerowanie sprawią, że nie będzie już czasu na posiłki ("Wtedy na pewno schudnę")
Sam mechanizm jest jednak dość prosty, a wszystkiemu wydają się winne kobiece zachcianki.
Pojawiają się zawsze niespodziewanie i wymagają większego zaangażowania logistycznego, by móc je spełnić. Gdy mamy szczęście - dostanie nam się mała cząstka niedojedzonej zachcianki. Częściej jednak aż tyle szczęścia nia mamy. Zazwyczaj wtedy, gdy mamy do czynienia z zachciankami typu "nie wiem".
Przyszła mama nie wie wtedy, na co tak naprawdę ma ochotę. Zaczyna się więc próbowanie: Może fasolka, a może spaghetti. Chyba jednak lasagnia albo może herbatniki... wystarcza kęs i wtedy padają te dwa słowa:
Dojesz Kochanie?
18.5.13
Wizyta u dziadków...
Tatuś-Bajarz, Ukochana i Młody wyjechali na weekend do dziadków. Nawet jeśli dzień jest szary i ponury, taki wyjazd potrafi nieźle zainspirować. Kiedy jednak dzień, jak dziś, jest pogodny i słoneczny... atrakcje i inspiracje zdają się pędzić tabunami i tratować się wzajemnie.
Mamy tu wszystko, co jest potrzebne w dobrym filmie. Młody przyjechał w stanie śpiącym - suspens się zawiązuje. Uczestnicy show się niecierpliwią. Zapada noc. Dziś chyba już nic z tego nie będzie - trzeba będzie poczekać do rana.
Rano - oczywiście - Najmłodszy wstaje przed rodzicami. Ale dziadkowie są czujni - a może zniecierpliwieni - i gotowi do przejęcia kontroli, nad potomkiem.
Ha!
Można nawet powiedzieć:
Hahaha!
Kontrola nie jest taka łatwa, jakby się to mogło wydawać. Bo Młody jest wszędzie. I tak naprawdę, to on wszystko kontroluje. Dziadkowie jednak dostają skrzydeł i - najwyraźniej - powiewu drugiej młodości. I teraz oni również są wszędzie. Troszeczkę później, niż Młody, troszeczkę mniej intensywnie, niż Młody, ale są.
A Młody rozdaje swoje wdzięki i obdarza uśmiechami. Z jednym zastrzeżeniem... trzeba sobie zasłużyć. I tu zaczyna się taniec Dziadka z Babcią. Jedno przez drugie to klaszcze, to tupta, podśpiewuje i mruga do wnuka, żeby tylko przykuć jego uwagę.
- Chodź tu zobacz...
- A to widziałeś?
- Zgadnij, co dla Ciebie mam.
- Pomożesz mi w ogródku...
...i całe mnóstwo pytań i zawołań, których celem jest zmiana lokalizacji Młodego na taką nieco bliższą sobie.
Dziadkowie przy okazji uczą się obsługi Wnuka - niezbędnej do tego, by mógł zostać u nich na "wakacje". Dla obserwatora z boku może wyglądać to dosyć zabawnie - może nawet "słodko" - gdy najmłodszy członek rodziny postępuje zgodnie z antyczną zasadą "dziel i rządź" i w rezultacie osiąga, to co chce...
A teraz zmienimy nieco zasady gry. I przyzwyczajmy Młodego do chodzenia bez pieluchy...
W głowie brzmi nieśmiertelne: "czytała Krystyna Cz..."
15.5.13
Trochę ponad dwa i pół roku temu...
...na blogu pojawił się pierwszy wpis. Tatuś-Bajarz niecierpliwie oczekiwał na przesyłkę. Wszelkie paczuszki pojawiające się w skrzynce były mile widziane, ale ta jedna była wyczekiwana i wytęskniona. I w końcu się pojawiła, a radości niemal nie było końca.
Od tego czasu pojawiło się wiele innych paczuszek i listów, a Tatuś-Bajarz wspominał sobie i marzył jakby to było miło znów otrzymać taką Przesyłkę.
Ukochana uśmiechnęła się zupełnie tak, jakby czytała mu w myślach.
- Mam dla Ciebie niespodziankę - powiedziała - ale musisz chwilkę poczekać.
Tatuś-Bajarz czeka cierpliwie...
Od tego czasu pojawiło się wiele innych paczuszek i listów, a Tatuś-Bajarz wspominał sobie i marzył jakby to było miło znów otrzymać taką Przesyłkę.
Ukochana uśmiechnęła się zupełnie tak, jakby czytała mu w myślach.
- Mam dla Ciebie niespodziankę - powiedziała - ale musisz chwilkę poczekać.
Tatuś-Bajarz czeka cierpliwie...
30.4.13
Przebiegło przez głowę - #1
Gdyby Syzyf przeskrobał coś w dzisiejszych czasach,
bogowie prawdopodobnie kazaliby mu
myć okna balkonowe w domu,
w którym mieszka małe dziecko.
29.4.13
Spacer #24 - Bielany
Jeśli pod koniec tego postu uznacie, że nastąpiło tu lokowanie produktu, to dajcie mi znać. Zwrócę się wtedy do wydawcy, o odpowiednie zadośćuczynienie :).
Tatuś-Bajarz wraz z rodziną zamieszkują obecnie skrajne okolice Warszawy. Mamy to szczęście, że nie są to skrajnie wybetonowane okolice. Niemniej jednak raz na jakiś czas pragniemy z ukochaną i Młodym wybrać się na spacer nieco dalej - paradoksalnie - w kierunku centrum. Jakiś czas temu wpadł nam w ręce przewodnik "Spaceruj z dzieckiem! - 30 pomysłów na spacer po Warszawie." Wczoraj, mimo niepewnej pogody, postanowiliśmy zrealizować pomysł numer 24.
Ze względu na pogodę te trzy godziny wydawało nam się trochę przydługie, ale stwierdziliśmy, że przecież zawsze możemy wrócić wcześniej. Pojechaliśmy więc na wskazane miejsce i zaczęliśmy szukać punktów odniesienia.
Obserwacja numer jeden - mapka jest ładna i estetyczna, ale wprowadza nieco w błąd. Ulicą Dewajtis doszliśmy tylko do tarasu widokowego, przy którym stwierdziliśmy, że zakazu ruchu rowerowego nikt w Laski Bielańskim nie przestrzega.
Wróciliśmy więc na Kamedulską i zaczęliśmy dalej szukać. Okazało się, że dopiero po wejściu w okolicę UKSW trafiamy na właściwy "szlak". Atrakcje przedstawione na karcie spacerowej w rzeczywistości wyglądają nieco inaczej.
Udało nam się zauważyć jeszcze kilka ciekawostek, które przykuły naszą uwagę i szczerze mogę Wam polecić, byście wybrali się tam i sami ich poszukali, ale...
Z rodzinnego spaceru najważniejszym wydał się fakt, że karuzela jest funkcjonalna i Młody musiał spróbować dosiąść prawie każdego zwierzaka. Jedynym nie poskromionym pozostał osioł Franciszek, który, jak się okazało, uwielbia nie tylko marchewkę, ale również buraki, co skrzętnie zapamiętaliśmy i następnym razem weźmiemy ze sobą.
Okazało się również, że pogoda była chyba najsilniejszym atutem tego spaceru. Owszem, trochę wiało i było zimno, ale było również luźno. Młody miał więc okazję wybiegać tak siebie, jak i oboje rodziców - mnogość zaułków, za którymi można się było schować, czy taras widokowy na skarpie nad Wybrzeżem Gdyńskim zwiększały poziom adrenaliny.
Spacer trwał krócej niż podawał przewodnik, ale to przez fakt, że zrezygnowaliśmy tym razem ze części leśnej.
Czy uda nam się zrealizować wszystkie pomysły? Mam nadzieję. Czy o wszystkich próbach Wam opowiem - nie wiem, ale na dobre, pierwsze wrażenie, spacer bielański mogę polecić.
I jeszcze mała uwaga. Wy tego nie widzicie, ale w połowie pisania tego postu Młody podszedł do mnie i zapytał, czy może usiąść na moim kolanie, po czym zaczął się na nie wdrapywać bez czekania na odpowiedź. Gdy zdjęcie z osiołkiem przesunęło się ku górze i zniknęło w połowie pod paskiem edycji zapytał smutno: co się stało Franiszkowi w głowę?
25.4.13
Klapsić, czy nie klapsić - czyli miłość a "na co można sobie pozwolić"
Kiedy zaczynałem pisać pierwsze wpisy na Tatusiu-Bajarzu byłem przekonany, że bycie Tatusiem jest absolutnie bezwarunkową przyjemnością i przywilejem. Obiecałem sobie wtedy, że, jak ognia, będę unikał postowania o negatywnych przeżyciach. Z czasem musiałem nieco zrewidować swoje poglądy. Dziecko trochę dorosło i zaczęło "przejawiać charakterek", a pokojowe metody wychowawcze zaczęły zawodzić.
Daleki jestem od praktykowania wychowania bezstresowego. Syn będzie sobie musiał radzić z niejednym stresem w życiu dorosłym i nie widzę najmniejszego sensu w trzymaniu go w nieświadomości. Nie zaryzykuję, że kiedy pójdzie do pracy, załamie się już po pierwszej obsuwie od szefa.
Nie chcę mu jednak tych stresów dokładać, ale system motywacyjny nie może się składać z samych tylko nagród. Kary niestety też muszą być, bo powód mojej radości i małe słońce mego życia coraz częściej próbuje wrzeszczeć, piszczeć, panikować i domagać się czegokolwiek przez żądania i bardziej lub mniej negatywne (czasem agresywne) zachowanie.
Oczywiście mogę na niego krzyknąć. Kiedy byłem dzieckiem, a rodzic "huknął" głosem na dziecko, to kuliło się w pokorze i szacunku. Ba... czasem dotyczyło to nie tylko dzieci w pokoju, ale w całym bloku. Dziś ten sposób wydaje się być nieco nieefektywny. A przecież nie będę się przekrzykiwał z własnym dzieckiem.
Co zatem pozostaje? Idealnego rozwiązania ciągle szukam. Tłumaczenie i wyjaśnianie zdaje się mieć sens, gdy Młody akurat chce posłuchać, kiedy się jednak zafiksuje na swoich oczekiwaniach, nie ma sposobu, by do niego dotrzeć. A krzyk, pisk oraz tupanie i machanie rączkami nie ustaje. Nie wnikając w szczegóły - w małego aniołka wstępuje diabełek, o którym doskonale wiemy, że on wie, że robi źle.
Z braku sposobów myśli automatycznie biegną do czasów, kiedy Klaps nie był tematem tabu, a środkiem wychowawczym.
Kiedy chodziłem do podstawówki, nauczyciel mógł legalnie przyłożyć mi linijką w łapę, a ja wiedziałem, że powinienem się go słuchać, bo ma mi coś ważnego do przekazania. Kilka lat temu, głośno było o nauczycielu, któremu uczniowie włożyli kosz na głowę i nie było z tego powodu konsekwencji, bo "to przecież jego wina, że nie potrafił sobie klasy wychować".
Również kilka lat temu - o ile się nie mylę - wprowadzono zakaz klapsów /karcenia rodzicielskiego/ jako pomocy dydaktycznej. Nie jestem w stanie zliczyć ile razy czytałem o dzieciobójcach i dzieciobójczyniach od tego czasu. Rozumiem, że przepis został wprowadzony, by zwalczać pewne patologie (które swoją drogą mają ten przepis w głębokim "gdzieś") oraz chronić dzieci. Tymczasem pytam sam siebie, czy przypadkiem nie zabrano rodzicom bardzo ważnego narzędzia, a dzieci utwierdzono w przekonaniu bezkarności.
Młody ma dopiero dwa i pół roku, a ja boję się, co będzie za rok, pięć i dziesięć lat... i szukam sposobu, jak wytłumaczyć dziecku, że kochać, to nie znaczy pozwalać na wszystko i szczerze przeraża mnie to, co czytam o "dzisiejszej złotej"młodzieży.
Daleki jestem od praktykowania wychowania bezstresowego. Syn będzie sobie musiał radzić z niejednym stresem w życiu dorosłym i nie widzę najmniejszego sensu w trzymaniu go w nieświadomości. Nie zaryzykuję, że kiedy pójdzie do pracy, załamie się już po pierwszej obsuwie od szefa.
Nie chcę mu jednak tych stresów dokładać, ale system motywacyjny nie może się składać z samych tylko nagród. Kary niestety też muszą być, bo powód mojej radości i małe słońce mego życia coraz częściej próbuje wrzeszczeć, piszczeć, panikować i domagać się czegokolwiek przez żądania i bardziej lub mniej negatywne (czasem agresywne) zachowanie.
Oczywiście mogę na niego krzyknąć. Kiedy byłem dzieckiem, a rodzic "huknął" głosem na dziecko, to kuliło się w pokorze i szacunku. Ba... czasem dotyczyło to nie tylko dzieci w pokoju, ale w całym bloku. Dziś ten sposób wydaje się być nieco nieefektywny. A przecież nie będę się przekrzykiwał z własnym dzieckiem.
Co zatem pozostaje? Idealnego rozwiązania ciągle szukam. Tłumaczenie i wyjaśnianie zdaje się mieć sens, gdy Młody akurat chce posłuchać, kiedy się jednak zafiksuje na swoich oczekiwaniach, nie ma sposobu, by do niego dotrzeć. A krzyk, pisk oraz tupanie i machanie rączkami nie ustaje. Nie wnikając w szczegóły - w małego aniołka wstępuje diabełek, o którym doskonale wiemy, że on wie, że robi źle.
Z braku sposobów myśli automatycznie biegną do czasów, kiedy Klaps nie był tematem tabu, a środkiem wychowawczym.
Kiedy chodziłem do podstawówki, nauczyciel mógł legalnie przyłożyć mi linijką w łapę, a ja wiedziałem, że powinienem się go słuchać, bo ma mi coś ważnego do przekazania. Kilka lat temu, głośno było o nauczycielu, któremu uczniowie włożyli kosz na głowę i nie było z tego powodu konsekwencji, bo "to przecież jego wina, że nie potrafił sobie klasy wychować".
Również kilka lat temu - o ile się nie mylę - wprowadzono zakaz klapsów /karcenia rodzicielskiego/ jako pomocy dydaktycznej. Nie jestem w stanie zliczyć ile razy czytałem o dzieciobójcach i dzieciobójczyniach od tego czasu. Rozumiem, że przepis został wprowadzony, by zwalczać pewne patologie (które swoją drogą mają ten przepis w głębokim "gdzieś") oraz chronić dzieci. Tymczasem pytam sam siebie, czy przypadkiem nie zabrano rodzicom bardzo ważnego narzędzia, a dzieci utwierdzono w przekonaniu bezkarności.
Młody ma dopiero dwa i pół roku, a ja boję się, co będzie za rok, pięć i dziesięć lat... i szukam sposobu, jak wytłumaczyć dziecku, że kochać, to nie znaczy pozwalać na wszystko i szczerze przeraża mnie to, co czytam o "dzisiejszej złotej"młodzieży.
4.4.13
Dziś przegrałem...
Nie każdy dzień może być wesoły, a ja dziś przegrałem.
Młody od jakiegoś czasu intensywnie ćwiczy próby przejęcia władzy w domu. Zazwyczaj polega to na bardziej lub mniej zawoalowanym żądaniu podania czegoś i ignorowaniu pytań w typie "słuuuucham?!?!, co proszę?! a jakieś magiczne słowo?"
Czasem jednak mówi wprost: "Ja tu rządzę, ja tu rządzę... ja tu rządzę..."
Niestety - za każdym razem - kiedy z naszej strony następują próby wprowadzenia dyscypliny, Młody nas olewa - odwraca się i wychodzi. Stwierdziłem, że tak być nie może, więc Młodego zatrzymuję i zaczynam "wychowanie" przez dyskusję.
Tak było i dziś - zrzucona nakrętka ze stołu - Młody idzie do pokoju.
- Podnieś synku.
- E tam... - idzie dalej.
Więc go zatrzymałem i powtarzam prośbę.
A on powtarza swój unik.
Za trzecim razem zatrzymałem go w miejscu i pytam o co chodzi, na co usłyszałem głośne:
PUŚĆ MNIE.
Już kilka razy mówiłem dziecku, żęby nie próbowało krzyczeć na rodziców, więc rzopocząłem tekstem "uspokój się"
W takich sytuacjach syn ma tendencję do nakręcania się.zaczął krzyczeć głośniej i piszczeć i wrzeszczeć i płakać... (Tu muszę dodać, że często początek takich akcji jest czysto aktorski i to widać, ale potem nakręca się tak, że już nic nie pomaga). Szloch i płacz i spazmy zaczęły się zagęszczać. Krzyk coraz głośniejszy, a moje nerwy i cierpliwość już dawno były na rezerwie. "Puść mnie" zaczęło się przeplatać z "weź mnie na kolana" i "weź mnie na ręce".
Wiem dobrze, że nie mogę spełnić jego próśb i nawet nie dlatego, że się wykluczają, ale głównie dlatego, że przecież właśnie go karcę. Nie mogę mu dawać aż tak mieszanych komunikatów.
Syn jednak doprowadził się już do takiego stanu, że podnosił poziom decybeli już na sam mój wdech, a swoje prośby/żądania wyrzucał już przez zaciśnięte zęby. To, co widziałem w jego twarzy, było na tyle przerażające, że sam - nie myśląc wiele - wrzasnąłem na niego tak, jak jeszcze nigdy w życiu na nikogo innego. Nie będzie przesadą, gdy powiem, że wyglądał, jakby go coś opętało, a ja chciałem go "wyłączyć" przez szok. Miałem nadzieję, że takie zachowanie z mojej strony zbije go z tropu, zaskoczy, albo sprawi cokolwiek, co pozwoli mi przejąć kontrolę nad sytuacją.
Przegrałem...
Nie zadziałało, w każdym razie nie od razu, a do mnie dotarło, że nie powinienem być zaskoczony, jeśli wkrótce, któryś z moich sąsiadów wezwie na mnie policję. Prawdopodobnie, gdybym usłyszał taki wrzask dziecka, a potem rodzica, sam bym się zaniepokoił.
Jakimś cudem - dziesięć minut później - udało się sytuację opanować, ale tyle zjedzonych nerwów - po obu stronach - trzeba będzie naprawić i mam nadzieję, że się uda.
Przeraża mnie to, że czasem środki werbalne nie wystarczają i każdy następny dzień pogłębia ten lęk.
Z drugiej strony - nikt nie mówił, że będzie łatwo. To jednak nie poprawia mi humoru.
Młody od jakiegoś czasu intensywnie ćwiczy próby przejęcia władzy w domu. Zazwyczaj polega to na bardziej lub mniej zawoalowanym żądaniu podania czegoś i ignorowaniu pytań w typie "słuuuucham?!?!, co proszę?! a jakieś magiczne słowo?"
Czasem jednak mówi wprost: "Ja tu rządzę, ja tu rządzę... ja tu rządzę..."
Niestety - za każdym razem - kiedy z naszej strony następują próby wprowadzenia dyscypliny, Młody nas olewa - odwraca się i wychodzi. Stwierdziłem, że tak być nie może, więc Młodego zatrzymuję i zaczynam "wychowanie" przez dyskusję.
Tak było i dziś - zrzucona nakrętka ze stołu - Młody idzie do pokoju.
- Podnieś synku.
- E tam... - idzie dalej.
Więc go zatrzymałem i powtarzam prośbę.
A on powtarza swój unik.
Za trzecim razem zatrzymałem go w miejscu i pytam o co chodzi, na co usłyszałem głośne:
PUŚĆ MNIE.
Już kilka razy mówiłem dziecku, żęby nie próbowało krzyczeć na rodziców, więc rzopocząłem tekstem "uspokój się"
W takich sytuacjach syn ma tendencję do nakręcania się.zaczął krzyczeć głośniej i piszczeć i wrzeszczeć i płakać... (Tu muszę dodać, że często początek takich akcji jest czysto aktorski i to widać, ale potem nakręca się tak, że już nic nie pomaga). Szloch i płacz i spazmy zaczęły się zagęszczać. Krzyk coraz głośniejszy, a moje nerwy i cierpliwość już dawno były na rezerwie. "Puść mnie" zaczęło się przeplatać z "weź mnie na kolana" i "weź mnie na ręce".
Wiem dobrze, że nie mogę spełnić jego próśb i nawet nie dlatego, że się wykluczają, ale głównie dlatego, że przecież właśnie go karcę. Nie mogę mu dawać aż tak mieszanych komunikatów.
Syn jednak doprowadził się już do takiego stanu, że podnosił poziom decybeli już na sam mój wdech, a swoje prośby/żądania wyrzucał już przez zaciśnięte zęby. To, co widziałem w jego twarzy, było na tyle przerażające, że sam - nie myśląc wiele - wrzasnąłem na niego tak, jak jeszcze nigdy w życiu na nikogo innego. Nie będzie przesadą, gdy powiem, że wyglądał, jakby go coś opętało, a ja chciałem go "wyłączyć" przez szok. Miałem nadzieję, że takie zachowanie z mojej strony zbije go z tropu, zaskoczy, albo sprawi cokolwiek, co pozwoli mi przejąć kontrolę nad sytuacją.
Przegrałem...
Nie zadziałało, w każdym razie nie od razu, a do mnie dotarło, że nie powinienem być zaskoczony, jeśli wkrótce, któryś z moich sąsiadów wezwie na mnie policję. Prawdopodobnie, gdybym usłyszał taki wrzask dziecka, a potem rodzica, sam bym się zaniepokoił.
Jakimś cudem - dziesięć minut później - udało się sytuację opanować, ale tyle zjedzonych nerwów - po obu stronach - trzeba będzie naprawić i mam nadzieję, że się uda.
Przeraża mnie to, że czasem środki werbalne nie wystarczają i każdy następny dzień pogłębia ten lęk.
Z drugiej strony - nikt nie mówił, że będzie łatwo. To jednak nie poprawia mi humoru.
8.3.13
Herbatka z Kapcia.
Tatuś jest z zawodu Bajarzem. Jak nazwa wskazuje. Płacą mu za to, żeby wymyślał historie i opowiadał je innym. Nie muszę więc podkreślać, że imaginacja i głowa pełna pomysłów, to podstawowe narzędzie pracy.
Niestety bywają słabsze dni, czasem tygodnie, albo co gorsza miesiące. Czasem po prostu nad Tatusiem-Bajarzem górę bierze Kur Domowy. Potem przychodzi chwila refleksji i częściowego załamania, gdy okazuje się, jak wiele z pomysłowości przeszło na syna. "Częściowego", bo przecież wszystko zostało w rodzinie. Pewne kroki aktywujące trzeba jednak było podjąć i tak Tatuś-Bajarz dostał wychodne i mógł pójść między ludzi.
Cały dzień czekałem na wieczór i snułem plany, co komu powiem, jak się przedstawię, ile to ważnych spraw nie załatwię. Miałem przecież wrócić do swojego dawnego akwarium i odświeżyć co nieco zakurzone znajomości. Nie przesadzę, jeśli powiem, że drżałem z przejęcia.
Na miejscu okazało się, że nieznajomych jest więcej niż starych znajomych, że wszystkie poukładane formułki, nie zdążyły się wdrożyć i załadować do systemu odpowiedzialnego za przedstawianie się i że najogólniej zżarła mnie trema. A kiedy już udało się jakiś kontakt nawiązać...
...to kombinowałem jak szkapa, żeby tylko nie skręcić tematem rozmowy na Młodego i pieluchowe problemy. Temat jest jak najbardziej interesujący, ale nie zawsze wytrzymuje próbę konfrontacji z rzeczywistością, w której priorytety mają inny kolor i zapach.
(zanim potraktujecie to zbyt dosłownie, może się wytłumaczę - chodziło mi o klasyk: "zapach pieniędzy")
Pierwsze wieczorne wychodne muszę więc uznać za średnio udane, ale nie tracę nadziei, że będzie lepiej następnym razem. Wróciłem do domu, w którym, jak się okazało, Młody jeszcze nie spał. Przywitał mnie od progu wesołym "o tata", po czym pobiegł do swojego pokoju. Wrócił z niego za chwilę i podał mi mały pusty kubeczek, w którym znajdowała się wyimaginowana herbatka.
- proszę - powiedział - oto herbatka dla ciebie, tatusiu.
- dziękuję - odparłem i podnosząc kubek do ust zapytałem - a z czego ona jest?
- z kapcia.
Oczywiście.
Niestety bywają słabsze dni, czasem tygodnie, albo co gorsza miesiące. Czasem po prostu nad Tatusiem-Bajarzem górę bierze Kur Domowy. Potem przychodzi chwila refleksji i częściowego załamania, gdy okazuje się, jak wiele z pomysłowości przeszło na syna. "Częściowego", bo przecież wszystko zostało w rodzinie. Pewne kroki aktywujące trzeba jednak było podjąć i tak Tatuś-Bajarz dostał wychodne i mógł pójść między ludzi.
Cały dzień czekałem na wieczór i snułem plany, co komu powiem, jak się przedstawię, ile to ważnych spraw nie załatwię. Miałem przecież wrócić do swojego dawnego akwarium i odświeżyć co nieco zakurzone znajomości. Nie przesadzę, jeśli powiem, że drżałem z przejęcia.
Na miejscu okazało się, że nieznajomych jest więcej niż starych znajomych, że wszystkie poukładane formułki, nie zdążyły się wdrożyć i załadować do systemu odpowiedzialnego za przedstawianie się i że najogólniej zżarła mnie trema. A kiedy już udało się jakiś kontakt nawiązać...
...to kombinowałem jak szkapa, żeby tylko nie skręcić tematem rozmowy na Młodego i pieluchowe problemy. Temat jest jak najbardziej interesujący, ale nie zawsze wytrzymuje próbę konfrontacji z rzeczywistością, w której priorytety mają inny kolor i zapach.
(zanim potraktujecie to zbyt dosłownie, może się wytłumaczę - chodziło mi o klasyk: "zapach pieniędzy")
Pierwsze wieczorne wychodne muszę więc uznać za średnio udane, ale nie tracę nadziei, że będzie lepiej następnym razem. Wróciłem do domu, w którym, jak się okazało, Młody jeszcze nie spał. Przywitał mnie od progu wesołym "o tata", po czym pobiegł do swojego pokoju. Wrócił z niego za chwilę i podał mi mały pusty kubeczek, w którym znajdowała się wyimaginowana herbatka.
- proszę - powiedział - oto herbatka dla ciebie, tatusiu.
- dziękuję - odparłem i podnosząc kubek do ust zapytałem - a z czego ona jest?
- z kapcia.
Oczywiście.
1.3.13
Lęki separacyjne... Taty-Bajarza
Młody trafił dziś do przedszkola. Ale płacz rozpoczął się, jak tylko skręciliśmy w alejkę, która tam prowadziła. W środku Młody został zapłakany, a Tatuś-Bajarz miał nadzieję, że zabawa i inne dzieci szybko poprawią mu humor.
Zamykanie drzwi od przedszkola, za którymi narasta histeryczny płacz mojego dziecka to chyba najgorsze doświadczenie, jakie mi się w życiu przydarzyło...
... i świadomość, że to dla jego dobra, w niczym nie pomaga.
Zamykanie drzwi od przedszkola, za którymi narasta histeryczny płacz mojego dziecka to chyba najgorsze doświadczenie, jakie mi się w życiu przydarzyło...
... i świadomość, że to dla jego dobra, w niczym nie pomaga.
28.2.13
Nie widzę powodu...
Nic tak nie poprawia nastroju, jak dawka abstrakcyjnego myślenia, na które nie ma absolutnie żadnej riposty.
Od jakiegoś czasu Młody zmaga się z silną niechęcią do wychodzenia do przedszkola. Co nieco już o tym wspominałem w poprzednim poście, ale od tamtego czasu sytuacja znacznie się pogorszyła. Teraz zmagania uzewnętrzniają się już w momencie, gdy zbliżamy się do niego ze spodniami, w których normalnie wychodzi na spacer (w tym również do przedszkola). W jednej chwili z beztrosko uśmiechniętego dziecięcia przeistacza się w burzę pisków, ryków, wycia i szlochania. Zrozumienie czegokolwiek nie przychodzi łatwo, jednak komunikat ogólny jest taki:
- ja nie chcę iść do przedszkola. Ja tam chodzę za często.
Za często?
Nie jestem w stanie odpowiedzieć na taki argument od razu, odczekuję więc chwilę i szykuję jakąś motywacyjną mówkę na temat późniejszej konieczności chodzenia do szkoły. Nie przemawia to do niego.
Po kilku próbach założenia spodni i tyluż rozpaczliwych szlochach i spazmach mięknę i mówię, że dziś nie, ale jutro to już na pewno "idziemy do przedszkola".
Miałem jeszcze przygotowane:
"przecież wszyscy cię tam lubią, i są zabawki i panie za tobą tęsknią i możesz tam rysować..."
Ale Młody był już w kolejnej fazie płaczu i ryku, że on nie chce. Sięgam więc po argument ostateczny, że będę musiał pracować i nie będę miał czasu z nim się pobawić.
A on w płacz...
Zirytowany (nie ma co ukrywać tego faktu) i zrezygnowany mówię w końcu zupełnie po dorosłemu:
- Synku - zupełnie nie widzę powodu, żebyś płakał.
Pociągając noskiem odwrócił się i podszedł do stolika z kredkami i coś z niego zgarnął. Podszedł do mnie i podniósł do góry puste piąstki.
- Zobacz, tu masz powód - powiedział.
Od jakiegoś czasu Młody zmaga się z silną niechęcią do wychodzenia do przedszkola. Co nieco już o tym wspominałem w poprzednim poście, ale od tamtego czasu sytuacja znacznie się pogorszyła. Teraz zmagania uzewnętrzniają się już w momencie, gdy zbliżamy się do niego ze spodniami, w których normalnie wychodzi na spacer (w tym również do przedszkola). W jednej chwili z beztrosko uśmiechniętego dziecięcia przeistacza się w burzę pisków, ryków, wycia i szlochania. Zrozumienie czegokolwiek nie przychodzi łatwo, jednak komunikat ogólny jest taki:
- ja nie chcę iść do przedszkola. Ja tam chodzę za często.
Za często?
Nie jestem w stanie odpowiedzieć na taki argument od razu, odczekuję więc chwilę i szykuję jakąś motywacyjną mówkę na temat późniejszej konieczności chodzenia do szkoły. Nie przemawia to do niego.
Po kilku próbach założenia spodni i tyluż rozpaczliwych szlochach i spazmach mięknę i mówię, że dziś nie, ale jutro to już na pewno "idziemy do przedszkola".
Miałem jeszcze przygotowane:
"przecież wszyscy cię tam lubią, i są zabawki i panie za tobą tęsknią i możesz tam rysować..."
Ale Młody był już w kolejnej fazie płaczu i ryku, że on nie chce. Sięgam więc po argument ostateczny, że będę musiał pracować i nie będę miał czasu z nim się pobawić.
A on w płacz...
Zirytowany (nie ma co ukrywać tego faktu) i zrezygnowany mówię w końcu zupełnie po dorosłemu:
- Synku - zupełnie nie widzę powodu, żebyś płakał.
Pociągając noskiem odwrócił się i podszedł do stolika z kredkami i coś z niego zgarnął. Podszedł do mnie i podniósł do góry puste piąstki.
- Zobacz, tu masz powód - powiedział.
18.2.13
1... 2... 3... K.O.
A tak mnie dziś Młody znokautował:
Po dwóch tygodniach tłumu w domu nie spodziewałem się spokoju już w pierwszym dniu. To się nazywa doświadczenie, którego mały dowód miałem już o poranku, gdy rozpoczął się lament po wyjściu Ukochanej do pracy.
Ale potem trochę przycichło, a potem Młody wybrał się do Klubu Przedszkolaka i zrobiło się jeszcze troche ciszej. Może nawet za cicho (w końcu przez ostatnie dwa tygodnie prawie go nie widziałem), ale mogłem na chwilę zająć się swoimi sprawami. Dwie godziny minęły błyskawicznie i poszedłem po niego do Klubu.
- Dziś było różnie - powiedziała Pani Opiekunka - trochę się bawił, trochę płakał. Już nawet zakładał buciki i chciał wychodzić.
- Ojej - odparł Tatuś-Bajarz.
Ubraliśmy się i zaczęliśmy w racać do domu. Po drodze zapytałem:
- jak minął Ci dzień, synku, co robiłeś?
- aaa... trochę się bawiłem i trochę płakałem.
1...
- dlaczego płakałeś - dopytywałem zmartwiony.
- bo było mi smutno...
2...
- Dlaczego synku... dlaczego było Ci smutno?
- No bo... no bo Ciebie nie było, tatusiu...
3...
K.O.
I jak tu się teraz nie rozkleić na środku drogi?
Zmieniliśmy szybko temat na kierunek obiadowy i przyspieszyliśmy kroku. Później dodał jeszcze, że dzieci w klubie zatykały uszy, a na pytanie, czemu tak robiły, odparł, że to z powodu jego głośnego płaczu.
Czasem wydaje mi się, że moje inteligentne dziecko całkiem nieźle radzi sobie z kreowaniem odpowiedniego wrażenia, ale nawet jeśli padam czasem ofiarą jego manilpulacji, to w takich przypadkach, jak ten, to ja nie mam nic przeciwko.
Po dwóch tygodniach tłumu w domu nie spodziewałem się spokoju już w pierwszym dniu. To się nazywa doświadczenie, którego mały dowód miałem już o poranku, gdy rozpoczął się lament po wyjściu Ukochanej do pracy.
Ale potem trochę przycichło, a potem Młody wybrał się do Klubu Przedszkolaka i zrobiło się jeszcze troche ciszej. Może nawet za cicho (w końcu przez ostatnie dwa tygodnie prawie go nie widziałem), ale mogłem na chwilę zająć się swoimi sprawami. Dwie godziny minęły błyskawicznie i poszedłem po niego do Klubu.
- Dziś było różnie - powiedziała Pani Opiekunka - trochę się bawił, trochę płakał. Już nawet zakładał buciki i chciał wychodzić.
- Ojej - odparł Tatuś-Bajarz.
Ubraliśmy się i zaczęliśmy w racać do domu. Po drodze zapytałem:
- jak minął Ci dzień, synku, co robiłeś?
- aaa... trochę się bawiłem i trochę płakałem.
1...
- dlaczego płakałeś - dopytywałem zmartwiony.
- bo było mi smutno...
2...
- Dlaczego synku... dlaczego było Ci smutno?
- No bo... no bo Ciebie nie było, tatusiu...
3...
K.O.
I jak tu się teraz nie rozkleić na środku drogi?
Zmieniliśmy szybko temat na kierunek obiadowy i przyspieszyliśmy kroku. Później dodał jeszcze, że dzieci w klubie zatykały uszy, a na pytanie, czemu tak robiły, odparł, że to z powodu jego głośnego płaczu.
Czasem wydaje mi się, że moje inteligentne dziecko całkiem nieźle radzi sobie z kreowaniem odpowiedniego wrażenia, ale nawet jeśli padam czasem ofiarą jego manilpulacji, to w takich przypadkach, jak ten, to ja nie mam nic przeciwko.
15.2.13
Piątek wieczorem... po naprawdę ciężkim dniu.
Tak się jakoś wszystko poukładało przez te ostatnie dwa tygodnie, że Młodego ciągle ktoś odwiedzał. Najpierw dziadkowie z południa, potem dziadkowie z północy i Tatuś-Bajarz musiał nolens volens pogodzić się z przymusowym urlopem i odstawką na boczny tor.
Nie ukrywam, że choć darzę Młodego uczuciem bezgranicznym, to czasem chwilę oddechu potrafiłbym docenić. No ale żeby mnie tak całkowicie na bok odstawić. To już była skrajność. Wszelkie próby załatwienia czegokolwiek dla siebie, grzęzły w oparach niepokoju (i ciekawości) o to, co się właśnie działo z Młodym.
A On tymczasem wyżywał się to z dziadkiem, to z babcią, a to z nimi obojgiem. Kiedy jednak wracała do domu mama - na chwilę wracała normalność. To znaczy ta część normalności, w której Młody przełączał swoją uwagę na Ukochaną.
A ja... ech... a ja z trudem walczyłem o buziaka na dzieńdobry i gryzłem się ze złością na gości, którzy odbierali mi wyłączność na syna. Muszę przyznać, że każda taka wizyta daje mi niemałą lekcję na temat tego, co we mnie siedzi.
A siedzi wiele niespełnionych marzeń i melodyjnych wspomnień...
... ale nie pozwolę sobie na myśl, że czegoś żałuję. Bo głowa swoje myśli, a serducho wie, że Młody mi jakąś ciepłą niepodziankę szykuje.
Ostatni tydzień był jeszcze gorszy. Z przyczyn ważnych wychodziłem z domu rano i wracałem późno i choć słyszałem go "gdzieś w pobliżu" to prawie nie miałem okazji go zobaczyć. No i dziś...
Dziś skończył się piąty poniedziałek w tym tygodniu. Nie było łatwo i powrót do domu łączył się z dużą nadzieją na naładowanie baterii - a Młody wciąż w objęciach gości. W końcu jednak trzeba było umyć ząbki i tu okazało się, że tata będzie niezbędny. A po toalecie...
...biorę syna na ręce i widzę jak się nerwowo rozgląda za Ukochaną, lub za dziadkiem, ale wzrok miał już mocno śpiący. Zamruczałem więc delikatnie "Keję", przekonany, że zaraz mnie skarci i ucieknie. A on spojrzał na mnie i położył głowę na ramieniu, tak jakby chciał powiedzieć: "No teraz to nie przerywaj tatku".
Była więc najpierw "Keja", a potem również:
Tym razem nie śpiewał ze mną, ale myślę, że teraz śni mu się coś bardzo miłego.
A i ja pewnie zasnę uśmiechnięty
Nie ukrywam, że choć darzę Młodego uczuciem bezgranicznym, to czasem chwilę oddechu potrafiłbym docenić. No ale żeby mnie tak całkowicie na bok odstawić. To już była skrajność. Wszelkie próby załatwienia czegokolwiek dla siebie, grzęzły w oparach niepokoju (i ciekawości) o to, co się właśnie działo z Młodym.
A On tymczasem wyżywał się to z dziadkiem, to z babcią, a to z nimi obojgiem. Kiedy jednak wracała do domu mama - na chwilę wracała normalność. To znaczy ta część normalności, w której Młody przełączał swoją uwagę na Ukochaną.
A ja... ech... a ja z trudem walczyłem o buziaka na dzieńdobry i gryzłem się ze złością na gości, którzy odbierali mi wyłączność na syna. Muszę przyznać, że każda taka wizyta daje mi niemałą lekcję na temat tego, co we mnie siedzi.
A siedzi wiele niespełnionych marzeń i melodyjnych wspomnień...
... ale nie pozwolę sobie na myśl, że czegoś żałuję. Bo głowa swoje myśli, a serducho wie, że Młody mi jakąś ciepłą niepodziankę szykuje.
Ostatni tydzień był jeszcze gorszy. Z przyczyn ważnych wychodziłem z domu rano i wracałem późno i choć słyszałem go "gdzieś w pobliżu" to prawie nie miałem okazji go zobaczyć. No i dziś...
Dziś skończył się piąty poniedziałek w tym tygodniu. Nie było łatwo i powrót do domu łączył się z dużą nadzieją na naładowanie baterii - a Młody wciąż w objęciach gości. W końcu jednak trzeba było umyć ząbki i tu okazało się, że tata będzie niezbędny. A po toalecie...
...biorę syna na ręce i widzę jak się nerwowo rozgląda za Ukochaną, lub za dziadkiem, ale wzrok miał już mocno śpiący. Zamruczałem więc delikatnie "Keję", przekonany, że zaraz mnie skarci i ucieknie. A on spojrzał na mnie i położył głowę na ramieniu, tak jakby chciał powiedzieć: "No teraz to nie przerywaj tatku".
Była więc najpierw "Keja", a potem również:
Tym razem nie śpiewał ze mną, ale myślę, że teraz śni mu się coś bardzo miłego.
A i ja pewnie zasnę uśmiechnięty
13.2.13
Tatuś Bajarz ma ciężki dzień...
... jeden z dni tak ciężkich, że od rana do wieczora wszysko jest ciężkie. Ciężko się wstaje, ciężko z domu wychodzi, ludzie najpierw nie chcą wpuscić do metra, a potem z niego wypuścić. Na koniec.. ech ciężko o tym gadać.
Jestem ostatnio w "odstawce" i muszę się z tym pogodzić. Sytuacja wygląda tak, że od dwóch tygodni opiekę nad Młodym przejęli dziadkowie. Najpierw jedni, potem drudzy. Jakby tego było mało - od kilku dni przez większą część dnia przebywam poza domem.
Mimo swojego ponad dwuletniego stażu Młody wciąż jest zaskakującą nowością dla mnie i Ukochanej - jako syn, oraz dla jednych i drugich dziadków - jako wnuk. Po prostu nie jesteśmy jeszce oswojeni ze wszystkimi jego możliwościami. W związku z czym, cały czas pobytu poza domem zastanawiam się, co tam moje Szczęście porabia i czy Babcia i Dziadek na pewno czują się "Uszczęśliwieni". Jednocześnie martwię się czy jednak jakieś Licho się na to Szczęście nie zasadziło i co mogło z tego wyniknąć niedobrego. Potem wracam do domu...
... i oddycham z ulgą widać jak radośnie znika mi z pola widzenia i biegnie się bawić samochodami, gdy tylko się upewni, że wróciłem.
Po obiedzie zaś siadam spokojnie do pracy i rozpoczynam prasówkę. Wtedy biorą mnie diabli.
Kolejne dziecko znalezione w szafie, albo pod lodem, albo rzucone na posadzkę, albo zamknięte w beczce, albo...
"Pobity trzymiesięczny chłopczyk walczy o życie"
W tym momencie brakuje mi wszelkich cenzuralnych słów. Bo jeśli gnojowi jednemu z drugą dziecko nie było potrzebne, to niech go sobie nie robi. Teraz nawet jeśli go skażą, wyjdzie po paru latach, a zdrowia i życia to nikomu nie zwróci.
Dlaczego nie można w kodeksie przewidzieć kary przymusowej sterylizacji takich elementów? Dlaczego nie można zadbać o to, żeby czarcie nasienie nie przekazywało swojej ułomnej puli genów na następne pokolenia?
Wybaczcie, jeśli uniosłem się za mocno, ale czasem przychodzi kiepski dzień i jedna taka informacja przepełnia czarę cierpliwości...
Jestem ostatnio w "odstawce" i muszę się z tym pogodzić. Sytuacja wygląda tak, że od dwóch tygodni opiekę nad Młodym przejęli dziadkowie. Najpierw jedni, potem drudzy. Jakby tego było mało - od kilku dni przez większą część dnia przebywam poza domem.
Mimo swojego ponad dwuletniego stażu Młody wciąż jest zaskakującą nowością dla mnie i Ukochanej - jako syn, oraz dla jednych i drugich dziadków - jako wnuk. Po prostu nie jesteśmy jeszce oswojeni ze wszystkimi jego możliwościami. W związku z czym, cały czas pobytu poza domem zastanawiam się, co tam moje Szczęście porabia i czy Babcia i Dziadek na pewno czują się "Uszczęśliwieni". Jednocześnie martwię się czy jednak jakieś Licho się na to Szczęście nie zasadziło i co mogło z tego wyniknąć niedobrego. Potem wracam do domu...
... i oddycham z ulgą widać jak radośnie znika mi z pola widzenia i biegnie się bawić samochodami, gdy tylko się upewni, że wróciłem.
Po obiedzie zaś siadam spokojnie do pracy i rozpoczynam prasówkę. Wtedy biorą mnie diabli.
Kolejne dziecko znalezione w szafie, albo pod lodem, albo rzucone na posadzkę, albo zamknięte w beczce, albo...
"Pobity trzymiesięczny chłopczyk walczy o życie"
W tym momencie brakuje mi wszelkich cenzuralnych słów. Bo jeśli gnojowi jednemu z drugą dziecko nie było potrzebne, to niech go sobie nie robi. Teraz nawet jeśli go skażą, wyjdzie po paru latach, a zdrowia i życia to nikomu nie zwróci.
Dlaczego nie można w kodeksie przewidzieć kary przymusowej sterylizacji takich elementów? Dlaczego nie można zadbać o to, żeby czarcie nasienie nie przekazywało swojej ułomnej puli genów na następne pokolenia?
Wybaczcie, jeśli uniosłem się za mocno, ale czasem przychodzi kiepski dzień i jedna taka informacja przepełnia czarę cierpliwości...
29.1.13
Kiedy przyjdzie pora na pierwsze "nie"...
Życie rodzica nie różni się jakoś szczególnie od pogody za oknem. Są majówki i są burze. A dziś będzie o zachmurzeniu umiarkowanym, miejscami dużym.
Bo prawda jest taka, że chwile słabości i zwątpienia się zdażają. Co gorsze - to właśnie w tych chwilach słabości rozhuśtany nastrój Młodego niezbyt przyjemnie rezonuje z moim i wahadełko, nad którym sam próbuję zapanować, zaczyna tańczyć irlandzkiego jiga pogwizdując na wysokich tonach... krótko mowiąc zaczynam się zastanawiać, skąd Młody czerpie tę swoją energię i czy ja też mogę trochę uszczknąć.
Inna sprawa, która mnie wtedy intryguje, to jego optymizm. Bez względu na to, czy płacze, czy zaśmiewa się zaraźliwie, czy może próbuje na mnie swoich najpoważniejszych min, to zawsze mam wrażenie, że dąży do celu...
Bo dziecku trzeba przecież czasem odmówić. Bez szczegółów...
- Tato, czy mogę...?
- Niestety synku, to nie najlepszy pomysł.
- Aha...
Mina stara się utrzymać w pozycji "pogodna".
- Tato?
- Tak?
- Czy mogę teraz?
- Synku, to nie jest kwestia czasu, to po prostu nie jest najlepszy pomysł
- Aha...
mina radykalnie się zmienia i Młody zaczyna przeciekać...
- Taaaatuuuuusiuuuu...
- Ale dlaczego płaczesz?
- No bo... no bo... no bo...
- No już uspokój się i powiedz, ao co chodzi...
- no bo... czy mogę?
- Synkuuu... to nie jest...
- ...tak wiem
Młody przestaje płakać i już prawie odchodzi do innych zajęć, gdy nagle się odwraca i mówi.
- Wiesz tatusiu mam takiego pomysła...
- No jakiego synku
- Żebym jednak mógł...
I zastanawiam się wtedy... kim on będzie, gdy dorośnie i czy ja nauczę się kiedyś czegokolwiek mu odmówić...
Bo prawda jest taka, że chwile słabości i zwątpienia się zdażają. Co gorsze - to właśnie w tych chwilach słabości rozhuśtany nastrój Młodego niezbyt przyjemnie rezonuje z moim i wahadełko, nad którym sam próbuję zapanować, zaczyna tańczyć irlandzkiego jiga pogwizdując na wysokich tonach... krótko mowiąc zaczynam się zastanawiać, skąd Młody czerpie tę swoją energię i czy ja też mogę trochę uszczknąć.
Inna sprawa, która mnie wtedy intryguje, to jego optymizm. Bez względu na to, czy płacze, czy zaśmiewa się zaraźliwie, czy może próbuje na mnie swoich najpoważniejszych min, to zawsze mam wrażenie, że dąży do celu...
Bo dziecku trzeba przecież czasem odmówić. Bez szczegółów...
- Tato, czy mogę...?
- Niestety synku, to nie najlepszy pomysł.
- Aha...
Mina stara się utrzymać w pozycji "pogodna".
- Tato?
- Tak?
- Czy mogę teraz?
- Synku, to nie jest kwestia czasu, to po prostu nie jest najlepszy pomysł
- Aha...
mina radykalnie się zmienia i Młody zaczyna przeciekać...
- Taaaatuuuuusiuuuu...
- Ale dlaczego płaczesz?
- No bo... no bo... no bo...
- No już uspokój się i powiedz, ao co chodzi...
- no bo... czy mogę?
- Synkuuu... to nie jest...
- ...tak wiem
Młody przestaje płakać i już prawie odchodzi do innych zajęć, gdy nagle się odwraca i mówi.
- Wiesz tatusiu mam takiego pomysła...
- No jakiego synku
- Żebym jednak mógł...
I zastanawiam się wtedy... kim on będzie, gdy dorośnie i czy ja nauczę się kiedyś czegokolwiek mu odmówić...
13.1.13
Nie kotek...
Pan Tatko był chory i leżał w łóżeczku.
I przyszedł doń Młody - Jak się masz Tateczku
- Żle bardzo - rzekł Tatko smutno do Młodego
Ten wdrapał się na kołdrę i przytulił chorego.
I prawi, że na zimę się wcale nie zważało
i uszków i głowy chroniło się mało.
Rękawiczek nie było i szaliczek się "zgubił"
- Oj dlugo poleżysz Tateczku, pod kocykiem grubym.
Nie pobiegasz za synkiem, nie pociągniesz saneczki.
- To może choć trochę poczytam bajeczki?
- Oj nie wiem - kaszelek u Ciebie okropnie straszący,
I gardełko też, jak kaktus kłujący,
Czy ja się tych bajek aby nie przestraszę?
Tak mi to, Mamciu, prawiło Dziecię nasze.
Ukochana usiadła i Tatka zbadała,
Ma rację nasz Młody, też bym go słuchała.
Nie pobiegasz Mężulku, pod kołderką leż,
a na dwór, na zimę, rękawiczki bierz.
Ciepło się ubieraj, nie olewaj zimy,
To za tydzień, półtora, bałwana ulepimy.
I przyszedł doń Młody - Jak się masz Tateczku
- Żle bardzo - rzekł Tatko smutno do Młodego
Ten wdrapał się na kołdrę i przytulił chorego.
I prawi, że na zimę się wcale nie zważało
i uszków i głowy chroniło się mało.
Rękawiczek nie było i szaliczek się "zgubił"
- Oj dlugo poleżysz Tateczku, pod kocykiem grubym.
Nie pobiegasz za synkiem, nie pociągniesz saneczki.
- To może choć trochę poczytam bajeczki?
- Oj nie wiem - kaszelek u Ciebie okropnie straszący,
I gardełko też, jak kaktus kłujący,
Czy ja się tych bajek aby nie przestraszę?
Tak mi to, Mamciu, prawiło Dziecię nasze.
Ukochana usiadła i Tatka zbadała,
Ma rację nasz Młody, też bym go słuchała.
Nie pobiegasz Mężulku, pod kołderką leż,
a na dwór, na zimę, rękawiczki bierz.
Ciepło się ubieraj, nie olewaj zimy,
To za tydzień, półtora, bałwana ulepimy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)