Nic tak nie poprawia nastroju, jak dawka abstrakcyjnego myślenia, na które nie ma absolutnie żadnej riposty.
Od jakiegoś czasu Młody zmaga się z silną niechęcią do wychodzenia do przedszkola. Co nieco już o tym wspominałem w poprzednim poście, ale od tamtego czasu sytuacja znacznie się pogorszyła. Teraz zmagania uzewnętrzniają się już w momencie, gdy zbliżamy się do niego ze spodniami, w których normalnie wychodzi na spacer (w tym również do przedszkola). W jednej chwili z beztrosko uśmiechniętego dziecięcia przeistacza się w burzę pisków, ryków, wycia i szlochania. Zrozumienie czegokolwiek nie przychodzi łatwo, jednak komunikat ogólny jest taki:
- ja nie chcę iść do przedszkola. Ja tam chodzę za często.
Za często?
Nie jestem w stanie odpowiedzieć na taki argument od razu, odczekuję więc chwilę i szykuję jakąś motywacyjną mówkę na temat późniejszej konieczności chodzenia do szkoły. Nie przemawia to do niego.
Po kilku próbach założenia spodni i tyluż rozpaczliwych szlochach i spazmach mięknę i mówię, że dziś nie, ale jutro to już na pewno "idziemy do przedszkola".
Miałem jeszcze przygotowane:
"przecież wszyscy cię tam lubią, i są zabawki i panie za tobą tęsknią i możesz tam rysować..."
Ale Młody był już w kolejnej fazie płaczu i ryku, że on nie chce. Sięgam więc po argument ostateczny, że będę musiał pracować i nie będę miał czasu z nim się pobawić.
A on w płacz...
Zirytowany (nie ma co ukrywać tego faktu) i zrezygnowany mówię w końcu zupełnie po dorosłemu:
- Synku - zupełnie nie widzę powodu, żebyś płakał.
Pociągając noskiem odwrócił się i podszedł do stolika z kredkami i coś z niego zgarnął. Podszedł do mnie i podniósł do góry puste piąstki.
- Zobacz, tu masz powód - powiedział.
Cudowne!
OdpowiedzUsuń