30.12.12

O świętach, nowym roku i ignorowaniu Młodego...

Przez ostatnie kilka tygodni świat przyspieszył co nieco. Przyznam szczerze, że w mojej głowie zawitało parę ciekawych pomysłów na blogowpis, ale żadnego tak naprawdę nie dałem rady dokończyć czasowo. Jedno więc, co mi pozostało, to napisać o tym, na co nie miałem czasu.

Kiedy dziecko ma rok, przygotowania do Świąt i do Sylwestra wydawać się mogą nieco trudniejsze niż zwykle, ale okazuje się, że całkiem  przydatny jest w takich sytuacjach wózek. Dziecko jest zmęczone, ale zawsze ma szanse uciąc sobie drzemkę.

Ale Młody ma już dwa lata, a to zmienia zupełnie wszelkie plany. Młody jest dość intensywnie zaaferowany rozpoznawaniem granic własnej niezależności, w czym wybitnie pomagają mu wszelkie narzędzia udostępniane przez "bunt dwulatka". Kiedy coś mu się nie podoba - daje upust swojemu niezadowoleniu. Kiedy coś mu się podoba, tylko z przekory, utrzymuje, że jest inaczej i znów daje upust swojemu... etc. Oczywiście tu i tam zrobi mały przerywnik w postaci rozbrajającego uśmiechu i weź tu człowieku zezłość się. Nie ma szans.

A jak wygląda przygotowanie do Świąt? Chodzenie po sklepach, praca w kuchni na dwie zmiany, sprzątanie, choinka, pakowanie, itp. Wersja z dwulatkiem to chodzenie po sklepach ze zmienną prędkością (żółwią, gdy ogląda coś na dolnych półkach i błyskawiczną, gdy właśnie przypomni sobie, jak dawno nic nie oglądał) - kucharzenie w wersji skondensowanej - bo przecież, zawsze rzucę wszystko i pobiegnę do pokoju, gdy Mały Dyplomata przyjdzie i powie: "Mam takiego pomysła, żebyśmy się pobawili samochodami". A sprzątanie... to temat na inny wpis.

A najgorsze jest to, że czasem trzeba jednak dziecko trochę zignorować, dać mu się znudzić i ten jeden raz nie znaleźć go w szafie na półce, z której właśnie nawołuje do poszukiwań. I nikt nie mówi, że jest łatwo.

Później - patrzę w kalendarz i okazuje się, że o wysyłaniu kartek z życzeniami mogę już zapomnieć...

Może kiedyś dojdę z Ukochaną do takiej wprawy w organizacji przedświątecznego zamętu z dziećmi, że zaczniemy troszeczkę - ot tyci tyci - mniej narzekać na brak czasu. Tymczasem jednak, choć z pewnym zażenowaniem, zasłaniam się synem i przepraszam wszystkich, którym nie zdążyłem i nie zdążę złożyć życzeń osobiście. I życzę wszystkim udanego i spokojnego Nowego Roku.

A jutro jest Poniedziałek. Ukochana, niestety, ma dyżur, więc ten specjalny dzień spędzimy sami - w bałaganie, z niezmywanymi talerzami, mnóstwem przeczytanych książek, spacerem, a przede wszystkim - bez tego strasznego i dorosłego ignorowania. Spotkamy się w szafie - na półce. Trzymajcie kciuki :)

24.11.12

...a kiedy nie jest różowo.

Tacierzyństwo daje niewypowiedzianą masę radości. Nie można temu w żaden sposób zaprzeczyć. Ale  udawanie, że zawsze jest słodko i różowo (nawet jeśli w przypadku syna ten kolor nie wydaje się najszczęśliwszym przykładem) nie zakończy się niczym dobrym. Czasem nie ma innego wyjścia jak przełknąć "pigułkę z kaktusa" i przygotować się na to, że każda następna, będzie miała prawdopodobnie jeszcze większe kolce.

Za każdym razem, kiedy odwiedzamy dziadków, lub dziadkowie odwiedzają nas, Młody przypomina sobie, że istnieje inny sposób spędzania przedpołudnia niż ten, który już do perfekcji opanował z tatą. Zgodnie z prawem popytu i podaży to, czego w życiu jest mało, staje się zdecydowanie atrakcyjniejsze.  Kiedy już zacząłem powoli oswajać się z myślą, że jeszcze długo Młody będzie wołał Ukochaną w każdej sytuacji kryzysowej (a jeśli nie będzie kryzysowa, to łatwo ją zupgrade'uje) zaczęly się małe eskalacje.
Bunt dwulatka, "nie" do wszystkiego, mama jest przytulna, wychodzą piątki, boli gardło...

Najpierw więc zaczyna się prosto: nie przytulaj tato, mama przytuli.
Potem trochę ostrzej, kiedy na kolanach Ukochanej wymsknie się: nie lubię taty, mamę lubię.

Potem oczywiście nagle okaże się, że tata jest całkiem miękki i można właściwie na nim zasnąć od czasu do czasu, a w nocy pochodzić po głowie (oczywiście we śnie).

Ale kiedy wraca mama...znowu. "Nie lubię tatusia", "tatuś nie zrobi kolacji" i każde pozytywne podpuszczenie Młodego przez Ukochaną zostaje uzupełnione przez niego o "nie" i powtórzone głośno.

Tata - było nie było facet - nie może pokazać, że łzy cisną się do oczu, więc wychodzi pozmywać naczynia, czy udaje zapracowanego przy komputerze. Ale wtedy nagle dziecko osiąga temperaturę 39 z kreskami i ktoś musi pobiec do apteki. A ponieważ jednak słowa Młodego ciągle siedzą w głowie i rozpraszają, to potem tata musiał przybiec do domu po portfel i jeszcze raz popędzić po medykamenty...

Ostatnio tydzień spędziliśmyw domu we trójkę. Choć częściej było to 2+1 i nolens volens musiałem się pogodzić z byciem "1". Miało to swoje plusy - nie ukrywam - ale Młody rozbestwia się coraz bardziej i coraz trudniej nad nim zapanować. Najpierw wołą Ukochaną, potem jest najsłodszym plasterkiem na każdą ranę, a potem znowu coś się zmienia i słyszy się: Mamo weź mnie, po co mi taki ojciec...

cisza na sali


Ukochana patrzy na mnie z niemym zdumieniem
Ja - nie jestem w stanie oddychać - bo trudno taką deklarację zignorować.
Młody - nie pomny wrażenia, jakie wywołał gramoli się dalej w okolice Ukochanej i mówi:

Masz karę Brzoskwinko. Musimy porozmawiać Brzoskwinko...

Brzoskwinko?!?!

Po chwili przypominam sobie, że oglądaliśmy epokę lodowcową, w której podobna sytuacja miała miejsce... To tylko bajka. To tylko bajka...


W bajce mała mamucica pogniewała się na ojca, a on w tym momencie zniknął z jej życia (na szczęście nie na zawsze), ale lekcja była prosta - uważaj co sobie życzysz, bo się może spełnić. I postaraj się nie żegnać z nikim w gniewie.

W ciągu dnia wielokrotnie muszę się zmierzyć z tym, że Młody tęskni za Ukochaną, ale zawsze staram się by wiedział, że go kocham, zanim wyjdę z domu. W tym tygodniu było jednak bardzo ciężko...

1.11.12

Bezcenna mina

Zapewne znacie tę reklamę z mnóstwem drobiazgów opłaconych kartą płatniczą i bezcennym efektem końcowym. Być może kojarzycie również całą serię humorystycznych przeróbek tej reklamy. Ajuż prawie na pewno jesteście w stanie przypomnieć sobie śmiech i uśmiech dziecka, po którym stwierdziliście, że chmury pierzchły tam, gdzie cummulusy rosną, a na niebie zaświeciło słońce.

Wydawało mi się, że ja też dobrze znam te - było, nie było, oklepane - zjawiska nader dobrze. A jednak Młody uświadomił mi, że jeszcze wielu rzeczy muszę się o życiu nauczyć oraz to, jak wiele takich niespodzianek prawdopodobnie na mnie czeka.

Kiedy już byłem przekonany, że uśmiech Młodego będzie mnie zawsze uśmiechał, a jego smutek będzie powodował moją złość (na własną słabość i niemożność poprawy humoru potomka) i kiedy wydawało mi się, że widok zmian nastrojów nie będzie w stanie mnie zaskoczyć, do akcji wkroczyła szafka z IKEI.

Jak każdy młody właściciel pokoju również i Młody dba o należyty i nieuwłaczający jego reputacji bałagan. Oczywiście razem z Ukochaną próbujemy przeciwdziałać chaosowi - choć może powinienem użyć stwierdzenia Chaosowi - poprzez zakup najróżniejszych pudełek, szafek, czy innych przechowywaczy.

Dygresja wychodzi do kuchni.

Młody dopiero od niedawna sięga ponad blat. Tym bardziej więc jego ulubiona zabawa polega na pociąganiu za uchwyty szafek oraz szuflad. A ponieważ wyobraźnia dziecka pracuje nieco inaczej, a zdolności manualne nie dorównują chęciom, wszelkie szuflady z przedmiotami ostrymi lub szkodliwymi są pozabezpieczane i objęte rygorystycznym zakazem zbliżania się. O tym jak bardzo martwy jest ten zakaz nie muszę chyba przekonywać nikogo, kto kiedykolwiek widział dziecko w kuchni.

Zakazem (tym razem warunkowym) objęte są również narzędzia Taty. Jakby na to nie patrzeć - Tata też swoje zabawki ma i jest o nie w ten szczególny sposób zazdrosny. Do narzędzi można się jednak zbliżyć, gdy Tata jest w pobliżu. Można mu nawet pomóc dokręcić te uparte śrubki.

Dygresja została w kuchni, a my wracamy do pokoju Młodego.

Jednym z nowych nabytkówdo pokoju Młodego jest mała komoda z trzema szufladami. Zakup odbył się wieczorem, więc składanie jej potrwało do nieco późniejszego wieczora przez co Młody (nie ukrywajmy) zrobił się szczególnie marudny i drażliwy. Jego nastrój psuł również fakt, że szafka była niespodzianką, a to zamykało mu dostęp do pokoju na czas jakiś.

W końcu jednak nie dało się go utrzymać na zewnątrz i wkroczył do pokoju z groźbą płaczu wypisaną na twarzy.
- synku - pomożesz mi to dokręcić - zapytałem prewencyjnie.
- tak - odparł i pierwsze niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

kiedy szafka była już gotowa powstał pewien rozdźwięk. Ja uważałem, że praca jest skończona i należy schować (moje) zabawki, a Młody, że - skoro zabawki są w jego pokoju - to jeszcze może się nimi pobawić.
Stanęło na moim, co oczywiście wywołało natychmiastową i wylewną reakcję syna. Płacz, histeria szloch i łkanie (jak każdy ojciec uważam, że tylko moje dziecko potrafi to tak połączyć.) i ogólne wrażenie nadchodzących czarnych chmur.
Wtedy - w akcie desperacji - powiedziałem:

- Ale to są Twoje szuflady i nikt nie zabroni Ci do nich zaglądać.

I wtedy On to zrobił. Z zapłakanymi oczami, siąknął nosem i zaczął się absolutnie szczerze uśmiechać, w taki sposób, że musiałem czym prędzej wyjść z pokoju, by nie stracić nic ze swojego ojcowskiego autorytetu. Dość powiedzieć, że poczułem się jak pięciu dziadków z reklamy cukierków mlecznych i to, proszę Państwa... to była bezcenna mina.

19.10.12

Uśmierzanie bólu

Bycie rodzicem nie zawsze maluje się w jasnych i wesołych kolorach. Czasem chce się rwać włosy z niemal łysej głowy, zgrzytać zębami i rzucać przez okno wszystkim, co nie jest przywiązane na stałe do podłogi lub ścian. Być może nie opisywałem jeszcze tej strony medalu, ale też nie zrobię tego dzisiaj.
Dziś będzie o bólu i strachu pociechy.

Młody jest zdecydowanie ogromną inspiracją do działania i motywacją do uśmiechu. Ale nawet taka Muza miewa czasem kiepskie dni. Jeśli więc przyzwyczailiśmy się do tego, że uśmiecha nas każdego poranka już od pierwszego krzyku, to świadomość, że boi się czegoś, może sprowadzić emocjonalną katastrofę.

Wspominałem już, że kilka dni temu przydarzył się "nam" Wypadek. Wyglądał dużo poważniej, niż było w rzeczywistości. Nie obyło się jednak bez morza łez wylanych z przynajmniej czworga oczu oraz wielu wielu prób uspokojenia pacjenta. Na próżno. Dopiero powrót do domu i czas spędzony w ramionach Mamy pozwolił mu zapomnieć o przygodzie. I tu muszę się pochwalić. Dzielny Potomek ani razu nie zgłosił chęci ponarzekania na to co mu się przytrafiło.
Dziś jednak czeka nas zdejmowanie szwów...

A to już zupełnie inna historia.

Młody wykazuje dość zaskakujące właściwości. Z pamięci potrafi odtworzyć i opowiedzieć prawie wszystko, co kiedyś usłyszał lub zobaczył. W większości przypadków jest to świetny powód do śmiechu i rozważań, co wolno, a czego nie wolno przy nim powiedzieć. Ale jego świat, to nie tylko rodzice i dziadkowie. Słyszy, widzi i zapamiętuje również pasażerów w autobusie, klientów w sklepie,  przechodniów na ulicy, czy wreszcie - pielęgniarki i panią chirurg, które go kłuły szczepionkami czy zszywały palce. Efekt jest taki, że czasem wystarczy wejść do gabinetu, w którym znajduje się którykolwiek z zapamiętanych czynników, a podkówka na twarzy Młodego zaczyna wykrzywiać się ku dołowi i po chwili wzrasta również poziom hałasu w pomieszczeniu.

A dziś...

A dziś pakuję w plecak, maskotkę niespodziankę, soczki, krakersy, dwie paczki chusteczek higienicznych, jogurcik (bylebym nie zapomniał o łyżeczce) i uzbrajam się w optymizm...


11.10.12

O nauczkach i konsekwencjach ich braku.

Tatuś-bajarz usiadł i napisał pierwsze zdanie.

Są chwile, kiedy...

I wtedy dotarło do niego, że od prawie dwóch lat to zawsze "są chwile". Wystarczy jeden moment, by przynieść inspirację, naukę albo przerażenie. Nieważne jak szybki wydaje Ci się, że jesteś, dziecko i tak będzie szybsze.

...i sprytniejsze. I zawsze znajdzie sposób, by wykazać lukę w systemie zabezpieczeń.

Wtedy doszedł też do tego ironicznego wniosku, że dzieci uczą się tak szybko, a jednak tak wolno.

Chyba jedną z nieodłącznych cech bycia dzieckiem jest ciągła walka z grawitacją. Można pokazywać dziecku spadające jabłka, długopisy, czy wreszcie podrzucać piłkę i tłumaczyć, dlaczego spada. Dziecko - w tym wypadku Młody - musi, podkreślam MUSI, o wszystkim przekonać się samo.

Na przykład - kiedy na ziemi rozłożony jest materac - należy się po nim turlać tak długo aż się z niego spadnie. To jest ZABAWA.
Czasem jednak najpierw z materaca spada głowa. TO nie jest ZABAWA. To boli, ale poprzez odpowiednią kombinację sygnałów dźwiękowych można potem uzyskać pocieszenie (najpierw) z rąk Mamy, bądź (długo, dłuuuugo później) Taty.

Tu dziecko się uczy.

A w takiej sytuacji chwilowy ból łatwo jest zapomnieć. Pozostaje wtedy tylko jedna rzecz do zrobienia. Należy jak najszybciej wrócić na materac i sprawdzić jak się spada z drugiej strony.
Tu dziecko najwyraźniej zapomina - i tej wersji się trzymajmy, bo nic na to nie poradzimy.

Można oczywiście zwiększyć ilość stróżów, ale jeśli dziecko się uprze, to i pół tuzina stróżów nie będzie w stanie go upilnować. I nie zawsze będzie zabawnie.

Tatuś-bajarz usiadł i napisał kolejne, pierwsze zdanie.

Czy to już zawsze będzie tak bolało?

Po czym przypomniał sobie, że już kiedyś to napisał, a odpowiedź... chyba już zawsze będzie twierdząca...

...tak było, kiedy przygryzł sobie język, kiedy przytarł sobie brodę i kiedy ostatnio bawił się w bohatera.

Znacie to uczucie, kiedy podczas mycia zębow spada nagle nakrętka z tubki pasty, a Wy w popłochu próbujecie ją złapać praktycznie wszystkimi kończynami i nagle uderzacie kolanem w wannę?

Rada na przyszłość - nie próbujcie łapać spadających obrazów, zwłaszcza oprawionych w szkło.


Na szczęście już wszystkie paluszki się uśmiechają. Tylko dwóm jest zimno, więc założyły kożuszki.



3.10.12

Słonikowi chce się pić.

Są chwile, kiedy bujna wyobraźnia i szeroko rozwinięty system skojarzeń to przekleństwo raczej niż udogodnienie. Co zrobić, kiedy nagle "wszystko się kojarzy"...

Jaś Fasola przychodzi do dentysty. Siada na fotelu, a medyk przygotowuje pacjenta do zabiegu. Kiedy odwraca się na moment, Fasola podnosi ssawkę do śliny, czyści sobie nią ubranie, a na koniec "wypija" nią kawę dentysty. Potem jest już tylko gorzej. Na pewno pamiętacie ten skecz. A jeśli nie - to na końcu podam do niego link na YT.

Ale dlaczego o nim wspominam.

Otóż razem z Ukochaną zaprowadziliśmy dziś Młodego na pierwszą wizytę do dentysty. Miła (i młoda) pani doktor dołożyła wszelkich starań, by udało się uniknąć traumy. I tak:
- woziliśmy się na fotelu w górę i w dół oraz trochę do przodu i do tyłu
- oglądaliśmy takie małe lustereczko
- włączaliśmy i wyłączaliśmy światełko nad głową
- podnosiliśmy szczypczykami "takie małe pampersiki"
- dmuchaliśmy sobie na rękę i na grzywkę z takiego malego pistoleciku
- i nalewaliśmy (z tego samego pistoleciku) wody do kubeczka

... i wtedy pojawiło się pytanie: "A wiesz jak wygląda słonik?"
Zgłupiałem, ale potomek nie stracił głowy i odpowiedział że wie. Pani wtedy sięgnęła po coś, co na moje oko przypominało węża i owijając sobie to wokół palca (nieuniknione nawiązania biblijne przemknęły mi szybko przez głowę) powiedziała:
"bo my też mamy tu słonika. O zobacz tutaj ma taką kręconą trąbę. I wiesz co... Słonikowi chce się pić."

Od tej chwili moja wyobraźnia przedstawiała mi na fotelu małego Rowana Atkinsona. Nie miała z resztą dużo do roboty, bo Pani dentystka właśnie zanurzyła "trąbę" w kubku, z którego - przy akomaniamencie głośnego SLLLLURRRP zaczęła znikać woda.

Na szczęście ząbki Młodego są w nienagannym stanie i dalsza część skeczu nie miała racji bytu, ale ja już dawno nie uśmiechałem się tak szeroko w gabinecie dentystycznym.



Obiecany link:
http://www.youtube.com/watch?v=60NSM_EHmuw

22.9.12

Malowanie

Młody w najlepsze kontynuuje swoją ekspansję w rodzinnym zakątku. Najpierw dyskretnie wdarł się do naszej sypialni, potem - już mniej dyskretnie - dał nam do zrozumienia, że teraz to on przejmuje lokal i byłby wdzięczny, gdybyśmy mu to ułatwili - na przykład nie stawiając oporu i odświeżając go co nieco.

Tyle tytułem wstępu.

Tytułem rozwinięcia:
W życiu każdego z nas przychodzi taki moment, kiedy staje się na rozstaju dróg i nie się wie, co zrobić. Można na przykład zadzwonić, zapłacić i zapomnieć - i skończyć z pomalowanym pokojem. Istnieje oczywiście ryzyko, że ktoścośniejakośprzeinaczy i efekt końcowy nie będzie taki, jakiego się oczekuje.

Można też - na przykład - zadzwonić, wziąć urlop, zapłacić i przypilnować. Istnieje szansa, że wtedy niktniczegośjakośnieprzeinaczy, a efekt końcowy będzie bardziej podobny do oczekiwanego. Oczywiście wciąż istnieje ryzyko, że ktośjednakcośtentegospartoli, a to się okaże dopiero z czasem i zgodnie z prawem ironii zaraz po wygaśnięciu rękojmi.

Można wreszcie wziąć się za to samemu - nawet jeśli się na tym człowiek nie zna. Zawsze też można zawołać do pomocy Wujka-Knurka.

I kiedy tak stałem na drabinie, do głowy zaczęły mi przychodzić wnioski.

- co robicie? - przeszkodził im na chwilę Młody.
- brudzimy ściany. - odparłem zawieszony między sufitem, Młodym, a wnioskami.
- a jakie w kolorze?
-?

W tym momencie - na szczęście Ukochana zabrała Młodego z okolic zagrożonych brudzeniem.

Wnioski przyszły. Kiedy tak zabrać się za coś samemu, to wreszcie można zauważyć ile czynników należy uwzględnić przy takim - na przykład - malowaniu. Tu trzeba coś zmyć, tu trzeba coś zeskrobać, a tam coś przeszliwfować, a jeszcze gdzie indziej coś wysuszyć, farbę trzeba wymieszać (najlepiej jeszcze przed otwarciem puszki), a pędzle umyć (to już po malowaniu). Najważniejszy jednak wniosek dotyczy świadomości - teraz wreszcie wiem, za co płaciłem majstrom.

W trakcie dalszych prac nad odświeżeniem pokoju, pojawiły się nowe myśli...


- co robicie? - przeszkodził im na chwilę Młody.
- brudzimy ściany. - odparłem zagoniony w kąt.
- a jakie w kolorze?
- ... niespodziankowym.

Nowe myśli przychodziły falami wraz z kolejnymi przeszkodami zauważonymi na drodze do odświeżenia. Tak wiele rzeczy może się nie udać, tak wiele z nich może wyjść źle...

- co robicie? - Syn najwyraźniej zaczynał nabierać coraz większej ochoty do poznania efektów końcowych.

Kiedy pojawiły się efekty końcowe, stwierdziliśmy razem z Wujkiem-Knurkiem, że dogoniliśmy maestrię zatrudnionych wcześniej majstrów (spartoliliśmy dokładnie tyle samo), a pod pewnymi względami nawet ich przegoniliśmy (nie staraliśmy się ukryć, tego co spartoliliśmy, a koszt i tak mieliśmy o 90% niższy).

Wkrótce prace wykończeniowe... 

17.9.12

"Humory"

...tak więc pojechaliśmy na grzyby.
Głównym sprawcą i pomysłodawcą wyjazdu była Ukochana. Ja się na grzybach nie znam, więc wziąłem aparat z zamysłem robienia zdjęć wszystkiemu co znajdę - w ten sposób mogłem nazbierać mnóśtwo grzybów bez obaw o zatrucie pokarmowe.
Młody... on właściwie chciał tylko założyć kalosze i pochodzić po kałużach.

Już w lesie okazało się, że ruch w tym interesie jest całkiem niemały - i nie chodzi mi tu o dziki, ptactwo czy pająki, ale o ludzi. Całe tabuny..., stada..., rodziny i inne zgromadzenia. Wszyscy oni z wiaderkami, kobiałkami, koszykami chodzą i wypatrują czegoś na ziemi. Rozmowy w toku i do tego wcale nie przyciszone, bo niedaleko odbywała się przedjesienna wycinka lasu, więc piły nie sprzyjały konspiracyjnemu szeptowi. A na ziemi, na ściółce, na liściach, na ścieżkach... wszędzie walały się ślady zbrodniczych działań tejże leśnej populacji. Co krok można było trafić na przecięty na pół kapelusz jakiegoś podgrzybka, który zawiódł oczekiwania swojego oprawcy i okazał się być robaczywkiem. Widok był tak smutny, że nie mam serca opisywać go dalej.

A Młody...

odnalazł swoją kałużę marzeń i wdepnął w sam jej środek. Niemal tak daleko, że ani Ukochana, ani ja nie dalibyśmy rady go wyciągnąć na sucho. To był naprawdę ciężki test dla kaloszków.

Chodziliśmy więc po lesie szukając grzybów i unikając pająków... i żeby było jasne - wstręt wstrętem, ale nie po to się biedaczyska naplotły tych sieci, żeby im je teraz rozrywać i pożywienia pozbawiać, tak?!

Chodziliśmy więc i z większym mniejszym szczęściem szukaliśmy grzybów. Nawet mi udzieliła się atmosfera i schowałem aparat. A może po prostu Ukochana nadepnęła mi na ambicję, kiedy z Młodym na rękach zauważyła (jak się później okazało największego z dzisiaj znalezionych) podgrzybka ukrytego pod gęstym rdzawym igliwiem. Rzuciła krótkie: Bierz go! - co skrzętnie uczyniłem.

Większość moich znalezisk służyła jednak wyłącznie jako materiał poglądowy dla Młodego, czego nie powinno się zbierać.

- Synku, a widzisz to czerwone?
 - Tak widzę.
- A wiesz co to znaczy?
- Tak, że nie wolno jechać...

Kiedy wróciliśmy do domu i zabraliśmy się za prozaiczne obowiązki, takie jak powiedzmy... codzienne suszenie grzybów, Młody dopiero zakumał o co chodzi w grzybobraniu. Złaził cały dywan w saloniku, podchodząc co chwilę do wiaderka i wrzucając tam wyimaginowane cosie. Na pytanie co robi odpowiedział, że zbiera "humory na zupę".



13.9.12

Oduczanie - odzwyczajanie - kogo i czego?

W życiu każdego taty, o czym już może wspominałem, przychodzi taki moment, że w sypialni robi się za ciasno, a dostęp do małżeńskich obowiązków utrudnia pewna przeszkoda.

Jesteśmy z Ukochaną na etapie planowania pokoju dla Młodego, a jedną z głównych rozterek jest oczywiście wybór łóżeczka. Problem w tym, że do obecnego Młody nie potrafi sam wejść, ani z niego wyjść. Chociaż... jeśli dobrze się przyjrzeć, to problem leży raczej w tym, że on nie tyle nie potrafi, co nie chce. Trafia tam zazwyczaj "na śpiocha".

I tu zaczyna się historia Usypiania.

Bo Usypianie odbywa się w obrębie pościeli rodziców i choć plany pierwotne zakładają, iż zasypia tylko Młody, to kiedy Tata wchodzi do sypialni najczęściej widzi śpiący duet. Czasem udaje się nawet dobudzić Usypiającą bez pobudki Młodego. Niestety - to chyba sprawka Magii Rodzicielstwa - nad ranem, miejsca w łóżku dla Taty jest tylko tyle, by mógł spać na jednym boku, ponieważ Młody znowu panoszy się na środku.

Może on jednak potrafi się wydostać z tego łóżeczka, które ma obecnie?

Jest jeszcze jedna strona tego... "medalu". Z każdym dniem, a zwłaszcza z każdym porankiem dochodzę do wniosku, że tak Młodemu, jak i Ukochanej ten stan rzeczy odpowiada. On nie musi długo płakać, zanim ktoś do niego przyjdzie, a Ona... Ona nie musi daleko iść. I tak się oboje przyzwyczajają.

Jednak przez kilka dni w miesiącu Ukochana pracuje na nocną zmianę. Wtedy obowiązek Usypiania spada na piszącego te słowa i jeśli kiedykolwiek miałem wątpliwości, czy Przyzwyczajenie ma miejsce, to po tym jak mnie dziś Młody wygonił z tej strony łóżka, po której śpi Ukochana, mam już pewność. Z kolei zasypiać na mojej połowie nie chciał, więc ...


Powiem tak, bom zły co nieco i chyba rozespany - jeśli kiedykolwiek, komukolwiek z Was wydawało się, że Kobieta "w te dni" jest problematycznie kapryśna, to najwyraźniej nigdy nie mieliście do czynienia ze zmęczonym, śpiącym, ale nie chcącym spać, dwulatkiem.

18.7.12

Nic ciekawego...

Środa jak środa - wyjątkowo wcześnie rozpoczęty weekend - tym razem u dziadków. Nadszedł wieczór - za wcześnie, by szybko zasnąć i za późno by wyjść z Młodym na spacer. Za oknem jest już ciemno, ale Młodemu w głowie jeszcze dość jasno.

Przez cały dzień, z naprawdę małą przerwą na drzemkę, ganiał z babcią i dziadkiem, to tu, to tam, to siam, albo jeszcze troszkę dalej. Od rana do wieczora, a wieczorem przyszedł czas na rozmowy, wspominki i pytania "Co u Was?" więc siedzimy i wymieniamy się nowinami o wspominkami z resztą zgromadzonych. Młody biega jak elektron przyswajając sobie topografię tymczasowo nowego miejsca, a pilot ziewnie przełącza kanały, w górę i w dół, na telewizorze.

Bo jest telewizor.

Kiedy jest telewizor Młody włącza się w jeden z kilku trybów. Pstryka on off namiętnie i z zawzięciem. Akurat ten tryb szybko inni wybijają mu z głowy.
Inna wersja zakłada gapienie się w ekran z otwartą paszczą
Jeszcze inna zaś - absolutne ignorowanie telewizora... dopóki gra. Jeśłi jednak telewizor ucichnie, włącza się tryb "jeszcze raaaaaaz.... jeszcze raaaaz włącz telewizor" i bardziej lub mniej wysublimowane groźby i tortury wokalne.

W domu telewizora nie mamy i przy okazji każdej wizyty u dziadków powracamy do tematu, że telewizora nie chcemy.

Tak więc...

...pilot ziewnie i niemal bezwiednie przełącza kanały, w górę i w dół, na telewizorze. nikt nie zwraca uwagi na to, co się na nim wyświetla. Kiedy jednak pojawia się babcia, która do tej pory nie była przy stole zgromadzona, i bez zerkania na ekran mówi: i co? naprawdę nie ma nic ciekawego w telewizji... a następnie wbrew swojemu oświadczeniu przejmuje kontrolą nad pilotem i pstryka dalej.

Zerknąłem i pomyślałem przez chwilę, czy i nas czeka taka przyszłość. I kiedy po raz kolejny zacząłem rozważać argumenty za i przeciw posiadania TV, Młody skończył kolejną rundkę po salonie i ze słowami "nic ciekawego" sięgnął po pilota i wcisnął off...


są chwile kiedy jestem z niego dumny... ale są i takie, kiedy jestem cholernie dumny.

18.6.12

Młody mówi


Nadszedł ten czas, kiedy Młody jest już samobieżny i najwyraźniej dąży również do samowystarczalności. Niemal codzienne telefony od babć i cioć, które non stop prosiły go "a powiedz to, a powiedz tamto, a znowu powiedz to..." zaczęły dość szybko kończyć się, gdy w odpowiedzi padało krótkie "sio!".

Przez jakiś czas sami, z małżonką, również zwracaliśmy uwagę na to, co nasza pociecha potrafi już powiedzieć. Ale wtedy było ich tylko kilka, a każde następne mocno nas zaskakiwało. Młody zaś z każdym nowym słowem coraz bardziej tajemniczo się uśmiechał widząc nasze reakcje.

Jego słownictwo się rozrastało, a my byliśmy coraz bardziej dumni. Wiedzieliśmy, że nie małpkuje tych wyrazów, lecz je rozumie. Takie "nie" na przykład - jest w stanie oddzielić je od każdego polecenia.

- Nie biegamy!
- Biegamy!

- Nie krzyczymy!
- Krzyczymy!

- Niedziela...
- Dziela!

i podobnie.

Jednak kiedy siadaliśmy do rodzinnego śniadania i młody powiedział:
- Tata - chodź. Siadaj tu! 
odebrało nam mowę. Przecież na to miało być jeszcze za wcześnie. Siedzieliśmy wiec z rozdziawionymi paszczami wpatrzeni w uśmiechniętego Młodego, który - najwyraźniej głodny - powiedział w końcu:

- Mama! pij kawkę. 

No to piliśmy.

12.3.12

Grawitacja - c.d.

Młody, dość uparcie, kontynuuje swój co nieco masochistyczny romans z grawitacją. Być może jest to naturalny krok w ewolucji - zaraz po nauce chodzenia i biegania. Zatem biega radośnie i, najwyraźniej, beztrosko. Nie wiem jak inaczej opisać fakt, że poruszając się po nie do końca znanym terytorium Młody zazwyczaj patrzy w kierunku, z którego nadchodzi - nawet jeśli nikt go akurat nie woła. Nie unikając metafory - chyba muszę stwierdzić, że na sentymenty jest trochę za wcześnie.

Młody biega... w ostatni weekend biegając tu i tam oraz siam (i z powrotem) zacieśnił swoje więzy z grawitacją poprzez bliższe (choć efemeryczne) przypadkowe kontakty z framugą, wersalką, komodą oraz szafką na buty. Za każdym razem moralne zwycięstwo było po jego stronie, tak samo - niestety - jak jedyne powstałe wskutek tych spotkań obrażenia.

Jak na twardziela przystało znosi je wszystkie dzielnie - do mamy.

Wygląda to mniej więcej tak:
Młody:

tuptuptup
...

BUM


Rodzic/Dziadek:
Oj!

Młody:

Aaaa

W tym miejscu Ojciec (ja) wyciąga ręce w stronę pierworodnego, by przynieść mu ulgę ciepłym głosem i nieuniknionym w takiej sytuacji przytulakiem.


Młody przechodząc obok:
tuptuptup

mama!



Co robi tatuś? - patrzy, jak Pociecha uzyskuje swoją pociechę i tuptuptupie w sobie tylko znanym kierunku, a w "dołku" zdobywającego coraz doskonalsze szlify Kury Domowej Rodziciela robi się miękko.


Zastanawiam się jeszcze tylko zerkając na nową czerwoną kreskę nad wargą, kropkę obok ucha czy śliwkę na czole:
Wiem, że to dziecko i że musi się czasem poobijać, ale czy to już zawsze będzie tak bolało?

20.2.12

Pierwszy dzień...

Młody jest na etapie, kiedy jeszcze liczymy mu miesięcznice, zamiast rocznic. Tak się złożyło, że tydzień temu minęła kolejna, a nam się znów zebrało na wspomnienia, jak to drzewiej bywało. Głównie jednak skupiamy się na konkretnym momencie, kiedy w naszej dwójce pojawiło się to trzecie... Moment uroczy, co nieco męczący, na pewno nie niespodziewany... Jednak ulubionym elementem wspomnień Małżonki, jest trzecia noc z Młodym na tym świecie.

Nie wiem, na ile zdajecie sobie sprawę, ale świeżo wyprodukowane dziecko, często jest oddawane rodzicom z nie do końca wyskubaną wyściółką. Czasem może to wyglądać, jakby noworodkowi sypnął się wąs, czasem zaś potomstwo wygląda, jakby właśnie wróciło z hardrockowego koncertu, na którym intensywnie zarzucali grzywami... czerwonawo-lekko-siny kolor twarzy zdaje się uzupełniać ten wizerunek doskonale.

W przypadku Młodego owa "wyściółka" pozostała w formie meszku na uszkach. Niemniej jednak ja, wcześniej wspomnianej, wiedzy na temat noworodków nie posiadałem. Moja wyobraźnia uruchomiła się bardzo szybko - podczas pierwszej nocy we trójkę. A była to bardzo jasna noc - bo była pełnia...

Moja wyobraźnia - pobudzona nowym czynnikiem w równaniu JA+ONA=WSZM, lub tak jakoś - próbowała się zaadoptować do nowej sytuacji i wyjaśnić rolę nowego elementu.

Zaczęło się więc dodawanie faktów do siebie. Owłosione (oczywiście to nadużycie, ale wystraszona wyobraźnia nie zajmuje się niuansami, zatem ....owłosione) uszy... księżyc w pełni... i wyje...

Jeśli myślicie, że nie zasnąłem do rana, to oczywiście macie rację.
Natomiast to, co tak naprawdę uśmiechnęło Małżonkę, to fakt, że zaraz po pobudce, ale przed śniadaniem, zapytałem:
czy srebrny widelec zadziała tak samo jak srebrna kula?

20.1.12

z małej chmurki wielka tęcza...

Na początku było tak, że fioletowy delfin nałykał się wody, którą potem wypluł wysoko w górę trafiając małą chmurkę w oko. Ta zaś pociemniała z gniewu i tak się w sobie zawzięła, że aż zaczęła przeciekać. Tony wody w nieustannej ulewie pozalewały wszystko, co miało pecha znaleźć się poniżej. Pecha miał również płynący beztrosko po niebie balon z gondolą. A może to gondola płynęła tam z balonem. Fakty są takie, że jedno i drugie zostało całkowicie zalane. Ponieważ jednak chmurka była ulewna, a gondola niewielka, woda zaczęła się przelewać i w ten sposób dostała się również do kapelusza wielkiego Kraba, który zaczął kręcić z tego wszystkiego nosem i wywracać wyłupiaste ślepia. Woda spływała wszędzie, na gwiazdy, na tęczę i na jakieś małe żyjątko...

... i chlup.


Jejku - kąpielowe zabawki mojego syna naprawdę rozwijają wyobraźnię.

11.1.12

...dlaczego on płacze.

- ...żono - zapytałem kiedyś zaspanym głosem unosząc głowę z ciepłej "północnej" poduszki - dlaczego on tak płacze?
- nie wiem, mężu - odparła głosem równie zaspanym, choć głowy nie podniosła - może brzuszek go boli, bo coś zjadł, a może to ząbki.
- ząbki? znowu? - dopytywałem nie do końca przytomnie. - przecież niedawno mu urosły. Na pewno nie zdążyły się zużyć - dodałem, chcąc zabrzmieć tak, jakbym wiedział o czym mówię.
- A tobie trzy wystarczą? - Spojrzała na mnie i wstała nakarmić Młodego. Zaległa cisza, więc odpłynąłem z powrotem na poduszkę.

Rano, następnego dnia, przypomniała mi tę rozmowę z uśmiechem nieschodzącym z jej twarzy. No tak palnąłem głupstwo...


Od tej rozmowy minęło już trochę czasu - Młody nabawił się jeszcze kilku ząbków i nauczył się chodzić. Już pierwszego dnia "na dwóch nogach" przespacerował dystans niemal maratoński włączając w to kilkanaście rundek po schodach. Padł więc wieczorem, jak mucha.

I szczerze mówiąc - po całym dniu ganiania za nim - my również.

Nie minęło jednak nawet pół nocy, kiedy rozległy się pierwsze popłakiwania...

Czujni rodzice od razu byli obudzeni - co nie znaczy, że przytomni...
- znowu ząbki? - zapytałem tym razem bez komentarza.
- chyba nie, dziąsła nie wyglądały na spuchnięte - odparła rzeczowo.
- brzuszek? co on dziś jadł? - dociekałem.
- chyba nie... poza tym była przedkąpielowa kakastrofa, więc chyba nie... - dodała już mniej pewnie.
- ech... - westchnąłem i dodałem - w końcu biegał cały dzień, więc pewnie to to?
- ...? - znak zapytania uniósł się nad kołdrą.
- zakwasy... to na pewno zakwasy - odpowiedziałem. - on jeszcze nie wie co to jest, a jak go boli to płacze - dodałem i rozwiązując w ten sposób tajemnicę powróciłem głową na poduszkę.
- ...


Rano żona znów chodziła dziwnie szeroko uśmiechnięta...

4.1.12

Babcia dzwoni...

Kiedy byłem odpowiednio młodszy musiałem mocno się napracować, by uzyskać choćby najmniejszą niezależność od swoich rodziców. Nie powiem - było ciężko, a nawet bardzo ciężko. Każdy drobny bastion, ba... okop samodzielności musiałem zdobywać w drodze długotrwałej batalii.

Na koniec i tak słyszałem: "Będziesz miał swoje dzieci, to zobaczysz..." No to widzę...

Młody nie potrafi jeszcze świadomie złożyć sylab w powszechnie pojmowalny komunikat, ale już podejmuje pierwsze kroki, by przeforsować swoje własne zasady. Jest w tym na tyle efektywny, że czasem sam mam ochotę przedstawić mu wspomnianą wcześniej rodzinną mądrość.

Widać dorosłem, by zrozumieć swoich rodziców... jako rodziców. Zrozumienie ich, jako dziadków, zaczęło przedstawiać nowe wyzwania.

Weźmy taką mamę/babcię na przykład - czyli mamę (moja czy połowicy jest w tym momencie zupełnie - podkreślam ZUPEŁNIE - bez znaczenia), która z momentem zaistnienia Młodego, została babcią i najwyraźniej jej się tu i ówdzie "rzuciło"...

Nie ukrywam, że i ja co nieco zwariowałem jestem w stanie zrozumieć słowa (czy raczej komendy) "pokaż jak klaszczesz..., a zaśpiewaj coś..., a zatańcz" powtarzane do znudzenia, kiedy tylko dziecko pojawi się w babcinej chatce.

Problem z moim zrozumieniem pojawia się w momencie, kiedy wracamy do domu i dzwoni telefon - od babć.

Za każdym razem dialog się powtarza - policz do tylu, a co robisz, a czy byłeś na spacerku, a zaśpiewaj... - w tym momencie Potomek już dawno wydaje się nie zainteresowany rozmową, a jedynie ledwo reaguje na głos wydobywający się z głośnika - czasem spojrzy tylko wzrokiem mówiącym: "ja nawet jeszcze nie mówię, to co mam zaśpiewać..."

Tak trwa dialog Babci (tej czy tamtej) z ciszą. Trwa z zatrważającą - codzienną - regularnością

I kiedy już wydaje mi się, że druga strona da już za wygraną, przychodzi najciekawsze:

"A pokaż babci, jak tańczysz..." i w tym momencie mina moja i Młodego należą zapewne do kategorii bezcennych. On nie może, a ja nie mam odwagi zapytać w jaki sposób babcia ma zamiar zobaczyć to przez telefon...

Chwilę skonsternowanej ciszy przerywa znów głośnik: co on robi?


Domyślam się, że kiedy sam zostanę dziadkiem "telefony" będą wyglądały zupełnie inaczej, ale nie wiem, czy to zrozumiem.