Tacierzyństwo daje niewypowiedzianą masę radości. Nie można temu w żaden sposób zaprzeczyć. Ale udawanie, że zawsze jest słodko i różowo (nawet jeśli w przypadku syna ten kolor nie wydaje się najszczęśliwszym przykładem) nie zakończy się niczym dobrym. Czasem nie ma innego wyjścia jak przełknąć "pigułkę z kaktusa" i przygotować się na to, że każda następna, będzie miała prawdopodobnie jeszcze większe kolce.
Za każdym razem, kiedy odwiedzamy dziadków, lub dziadkowie odwiedzają nas, Młody przypomina sobie, że istnieje inny sposób spędzania przedpołudnia niż ten, który już do perfekcji opanował z tatą. Zgodnie z prawem popytu i podaży to, czego w życiu jest mało, staje się zdecydowanie atrakcyjniejsze. Kiedy już zacząłem powoli oswajać się z myślą, że jeszcze długo Młody będzie wołał Ukochaną w każdej sytuacji kryzysowej (a jeśli nie będzie kryzysowa, to łatwo ją zupgrade'uje) zaczęly się małe eskalacje.
Bunt dwulatka, "nie" do wszystkiego, mama jest przytulna, wychodzą piątki, boli gardło...
Najpierw więc zaczyna się prosto: nie przytulaj tato, mama przytuli.
Potem trochę ostrzej, kiedy na kolanach Ukochanej wymsknie się: nie lubię taty, mamę lubię.
Potem oczywiście nagle okaże się, że tata jest całkiem miękki i można właściwie na nim zasnąć od czasu do czasu, a w nocy pochodzić po głowie (oczywiście we śnie).
Ale kiedy wraca mama...znowu. "Nie lubię tatusia", "tatuś nie zrobi kolacji" i każde pozytywne podpuszczenie Młodego przez Ukochaną zostaje uzupełnione przez niego o "nie" i powtórzone głośno.
Tata - było nie było facet - nie może pokazać, że łzy cisną się do oczu, więc wychodzi pozmywać naczynia, czy udaje zapracowanego przy komputerze. Ale wtedy nagle dziecko osiąga temperaturę 39 z kreskami i ktoś musi pobiec do apteki. A ponieważ jednak słowa Młodego ciągle siedzą w głowie i rozpraszają, to potem tata musiał przybiec do domu po portfel i jeszcze raz popędzić po medykamenty...
Ostatnio tydzień spędziliśmyw domu we trójkę. Choć częściej było to 2+1 i nolens volens musiałem się pogodzić z byciem "1". Miało to swoje plusy - nie ukrywam - ale Młody rozbestwia się coraz bardziej i coraz trudniej nad nim zapanować. Najpierw wołą Ukochaną, potem jest najsłodszym plasterkiem na każdą ranę, a potem znowu coś się zmienia i słyszy się: Mamo weź mnie, po co mi taki ojciec...
cisza na sali
Ukochana patrzy na mnie z niemym zdumieniem
Ja - nie jestem w stanie oddychać - bo trudno taką deklarację zignorować.
Młody - nie pomny wrażenia, jakie wywołał gramoli się dalej w okolice Ukochanej i mówi:
Masz karę Brzoskwinko. Musimy porozmawiać Brzoskwinko...
Brzoskwinko?!?!
Po chwili przypominam sobie, że oglądaliśmy epokę lodowcową, w której podobna sytuacja miała miejsce... To tylko bajka. To tylko bajka...
W bajce mała mamucica pogniewała się na ojca, a on w tym momencie zniknął z jej życia (na szczęście nie na zawsze), ale lekcja była prosta - uważaj co sobie życzysz, bo się może spełnić. I postaraj się nie żegnać z nikim w gniewie.
W ciągu dnia wielokrotnie muszę się zmierzyć z tym, że Młody tęskni za Ukochaną, ale zawsze staram się by wiedział, że go kocham, zanim wyjdę z domu. W tym tygodniu było jednak bardzo ciężko...
Facet, też może być kurą domową i dziecku różne bajki opowiadać. Zwłaszcza, jeśli dziecko również opowiada.
24.11.12
1.11.12
Bezcenna mina
Zapewne znacie tę reklamę z mnóstwem drobiazgów opłaconych kartą płatniczą i bezcennym efektem końcowym. Być może kojarzycie również całą serię humorystycznych przeróbek tej reklamy. Ajuż prawie na pewno jesteście w stanie przypomnieć sobie śmiech i uśmiech dziecka, po którym stwierdziliście, że chmury pierzchły tam, gdzie cummulusy rosną, a na niebie zaświeciło słońce.
Wydawało mi się, że ja też dobrze znam te - było, nie było, oklepane - zjawiska nader dobrze. A jednak Młody uświadomił mi, że jeszcze wielu rzeczy muszę się o życiu nauczyć oraz to, jak wiele takich niespodzianek prawdopodobnie na mnie czeka.
Kiedy już byłem przekonany, że uśmiech Młodego będzie mnie zawsze uśmiechał, a jego smutek będzie powodował moją złość (na własną słabość i niemożność poprawy humoru potomka) i kiedy wydawało mi się, że widok zmian nastrojów nie będzie w stanie mnie zaskoczyć, do akcji wkroczyła szafka z IKEI.
Jak każdy młody właściciel pokoju również i Młody dba o należyty i nieuwłaczający jego reputacji bałagan. Oczywiście razem z Ukochaną próbujemy przeciwdziałać chaosowi - choć może powinienem użyć stwierdzenia Chaosowi - poprzez zakup najróżniejszych pudełek, szafek, czy innych przechowywaczy.
Dygresja wychodzi do kuchni.
Młody dopiero od niedawna sięga ponad blat. Tym bardziej więc jego ulubiona zabawa polega na pociąganiu za uchwyty szafek oraz szuflad. A ponieważ wyobraźnia dziecka pracuje nieco inaczej, a zdolności manualne nie dorównują chęciom, wszelkie szuflady z przedmiotami ostrymi lub szkodliwymi są pozabezpieczane i objęte rygorystycznym zakazem zbliżania się. O tym jak bardzo martwy jest ten zakaz nie muszę chyba przekonywać nikogo, kto kiedykolwiek widział dziecko w kuchni.
Zakazem (tym razem warunkowym) objęte są również narzędzia Taty. Jakby na to nie patrzeć - Tata też swoje zabawki ma i jest o nie w ten szczególny sposób zazdrosny. Do narzędzi można się jednak zbliżyć, gdy Tata jest w pobliżu. Można mu nawet pomóc dokręcić te uparte śrubki.
Dygresja została w kuchni, a my wracamy do pokoju Młodego.
Jednym z nowych nabytkówdo pokoju Młodego jest mała komoda z trzema szufladami. Zakup odbył się wieczorem, więc składanie jej potrwało do nieco późniejszego wieczora przez co Młody (nie ukrywajmy) zrobił się szczególnie marudny i drażliwy. Jego nastrój psuł również fakt, że szafka była niespodzianką, a to zamykało mu dostęp do pokoju na czas jakiś.
W końcu jednak nie dało się go utrzymać na zewnątrz i wkroczył do pokoju z groźbą płaczu wypisaną na twarzy.
- synku - pomożesz mi to dokręcić - zapytałem prewencyjnie.
- tak - odparł i pierwsze niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
kiedy szafka była już gotowa powstał pewien rozdźwięk. Ja uważałem, że praca jest skończona i należy schować (moje) zabawki, a Młody, że - skoro zabawki są w jego pokoju - to jeszcze może się nimi pobawić.
Stanęło na moim, co oczywiście wywołało natychmiastową i wylewną reakcję syna. Płacz, histeria szloch i łkanie (jak każdy ojciec uważam, że tylko moje dziecko potrafi to tak połączyć.) i ogólne wrażenie nadchodzących czarnych chmur.
Wtedy - w akcie desperacji - powiedziałem:
- Ale to są Twoje szuflady i nikt nie zabroni Ci do nich zaglądać.
I wtedy On to zrobił. Z zapłakanymi oczami, siąknął nosem i zaczął się absolutnie szczerze uśmiechać, w taki sposób, że musiałem czym prędzej wyjść z pokoju, by nie stracić nic ze swojego ojcowskiego autorytetu. Dość powiedzieć, że poczułem się jak pięciu dziadków z reklamy cukierków mlecznych i to, proszę Państwa... to była bezcenna mina.
Wydawało mi się, że ja też dobrze znam te - było, nie było, oklepane - zjawiska nader dobrze. A jednak Młody uświadomił mi, że jeszcze wielu rzeczy muszę się o życiu nauczyć oraz to, jak wiele takich niespodzianek prawdopodobnie na mnie czeka.
Kiedy już byłem przekonany, że uśmiech Młodego będzie mnie zawsze uśmiechał, a jego smutek będzie powodował moją złość (na własną słabość i niemożność poprawy humoru potomka) i kiedy wydawało mi się, że widok zmian nastrojów nie będzie w stanie mnie zaskoczyć, do akcji wkroczyła szafka z IKEI.
Jak każdy młody właściciel pokoju również i Młody dba o należyty i nieuwłaczający jego reputacji bałagan. Oczywiście razem z Ukochaną próbujemy przeciwdziałać chaosowi - choć może powinienem użyć stwierdzenia Chaosowi - poprzez zakup najróżniejszych pudełek, szafek, czy innych przechowywaczy.
Dygresja wychodzi do kuchni.
Młody dopiero od niedawna sięga ponad blat. Tym bardziej więc jego ulubiona zabawa polega na pociąganiu za uchwyty szafek oraz szuflad. A ponieważ wyobraźnia dziecka pracuje nieco inaczej, a zdolności manualne nie dorównują chęciom, wszelkie szuflady z przedmiotami ostrymi lub szkodliwymi są pozabezpieczane i objęte rygorystycznym zakazem zbliżania się. O tym jak bardzo martwy jest ten zakaz nie muszę chyba przekonywać nikogo, kto kiedykolwiek widział dziecko w kuchni.
Zakazem (tym razem warunkowym) objęte są również narzędzia Taty. Jakby na to nie patrzeć - Tata też swoje zabawki ma i jest o nie w ten szczególny sposób zazdrosny. Do narzędzi można się jednak zbliżyć, gdy Tata jest w pobliżu. Można mu nawet pomóc dokręcić te uparte śrubki.
Dygresja została w kuchni, a my wracamy do pokoju Młodego.
Jednym z nowych nabytkówdo pokoju Młodego jest mała komoda z trzema szufladami. Zakup odbył się wieczorem, więc składanie jej potrwało do nieco późniejszego wieczora przez co Młody (nie ukrywajmy) zrobił się szczególnie marudny i drażliwy. Jego nastrój psuł również fakt, że szafka była niespodzianką, a to zamykało mu dostęp do pokoju na czas jakiś.
W końcu jednak nie dało się go utrzymać na zewnątrz i wkroczył do pokoju z groźbą płaczu wypisaną na twarzy.
- synku - pomożesz mi to dokręcić - zapytałem prewencyjnie.
- tak - odparł i pierwsze niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
kiedy szafka była już gotowa powstał pewien rozdźwięk. Ja uważałem, że praca jest skończona i należy schować (moje) zabawki, a Młody, że - skoro zabawki są w jego pokoju - to jeszcze może się nimi pobawić.
Stanęło na moim, co oczywiście wywołało natychmiastową i wylewną reakcję syna. Płacz, histeria szloch i łkanie (jak każdy ojciec uważam, że tylko moje dziecko potrafi to tak połączyć.) i ogólne wrażenie nadchodzących czarnych chmur.
Wtedy - w akcie desperacji - powiedziałem:
- Ale to są Twoje szuflady i nikt nie zabroni Ci do nich zaglądać.
I wtedy On to zrobił. Z zapłakanymi oczami, siąknął nosem i zaczął się absolutnie szczerze uśmiechać, w taki sposób, że musiałem czym prędzej wyjść z pokoju, by nie stracić nic ze swojego ojcowskiego autorytetu. Dość powiedzieć, że poczułem się jak pięciu dziadków z reklamy cukierków mlecznych i to, proszę Państwa... to była bezcenna mina.
19.10.12
Uśmierzanie bólu
Bycie rodzicem nie zawsze maluje się w jasnych i wesołych kolorach. Czasem chce się rwać włosy z niemal łysej głowy, zgrzytać zębami i rzucać przez okno wszystkim, co nie jest przywiązane na stałe do podłogi lub ścian. Być może nie opisywałem jeszcze tej strony medalu, ale też nie zrobię tego dzisiaj.
Dziś będzie o bólu i strachu pociechy.
Młody jest zdecydowanie ogromną inspiracją do działania i motywacją do uśmiechu. Ale nawet taka Muza miewa czasem kiepskie dni. Jeśli więc przyzwyczailiśmy się do tego, że uśmiecha nas każdego poranka już od pierwszego krzyku, to świadomość, że boi się czegoś, może sprowadzić emocjonalną katastrofę.
Wspominałem już, że kilka dni temu przydarzył się "nam" Wypadek. Wyglądał dużo poważniej, niż było w rzeczywistości. Nie obyło się jednak bez morza łez wylanych z przynajmniej czworga oczu oraz wielu wielu prób uspokojenia pacjenta. Na próżno. Dopiero powrót do domu i czas spędzony w ramionach Mamy pozwolił mu zapomnieć o przygodzie. I tu muszę się pochwalić. Dzielny Potomek ani razu nie zgłosił chęci ponarzekania na to co mu się przytrafiło.
Dziś jednak czeka nas zdejmowanie szwów...
A to już zupełnie inna historia.
Młody wykazuje dość zaskakujące właściwości. Z pamięci potrafi odtworzyć i opowiedzieć prawie wszystko, co kiedyś usłyszał lub zobaczył. W większości przypadków jest to świetny powód do śmiechu i rozważań, co wolno, a czego nie wolno przy nim powiedzieć. Ale jego świat, to nie tylko rodzice i dziadkowie. Słyszy, widzi i zapamiętuje również pasażerów w autobusie, klientów w sklepie, przechodniów na ulicy, czy wreszcie - pielęgniarki i panią chirurg, które go kłuły szczepionkami czy zszywały palce. Efekt jest taki, że czasem wystarczy wejść do gabinetu, w którym znajduje się którykolwiek z zapamiętanych czynników, a podkówka na twarzy Młodego zaczyna wykrzywiać się ku dołowi i po chwili wzrasta również poziom hałasu w pomieszczeniu.
A dziś...
A dziś pakuję w plecak, maskotkę niespodziankę, soczki, krakersy, dwie paczki chusteczek higienicznych, jogurcik (bylebym nie zapomniał o łyżeczce) i uzbrajam się w optymizm...
Dziś będzie o bólu i strachu pociechy.
Młody jest zdecydowanie ogromną inspiracją do działania i motywacją do uśmiechu. Ale nawet taka Muza miewa czasem kiepskie dni. Jeśli więc przyzwyczailiśmy się do tego, że uśmiecha nas każdego poranka już od pierwszego krzyku, to świadomość, że boi się czegoś, może sprowadzić emocjonalną katastrofę.
Wspominałem już, że kilka dni temu przydarzył się "nam" Wypadek. Wyglądał dużo poważniej, niż było w rzeczywistości. Nie obyło się jednak bez morza łez wylanych z przynajmniej czworga oczu oraz wielu wielu prób uspokojenia pacjenta. Na próżno. Dopiero powrót do domu i czas spędzony w ramionach Mamy pozwolił mu zapomnieć o przygodzie. I tu muszę się pochwalić. Dzielny Potomek ani razu nie zgłosił chęci ponarzekania na to co mu się przytrafiło.
Dziś jednak czeka nas zdejmowanie szwów...
A to już zupełnie inna historia.
Młody wykazuje dość zaskakujące właściwości. Z pamięci potrafi odtworzyć i opowiedzieć prawie wszystko, co kiedyś usłyszał lub zobaczył. W większości przypadków jest to świetny powód do śmiechu i rozważań, co wolno, a czego nie wolno przy nim powiedzieć. Ale jego świat, to nie tylko rodzice i dziadkowie. Słyszy, widzi i zapamiętuje również pasażerów w autobusie, klientów w sklepie, przechodniów na ulicy, czy wreszcie - pielęgniarki i panią chirurg, które go kłuły szczepionkami czy zszywały palce. Efekt jest taki, że czasem wystarczy wejść do gabinetu, w którym znajduje się którykolwiek z zapamiętanych czynników, a podkówka na twarzy Młodego zaczyna wykrzywiać się ku dołowi i po chwili wzrasta również poziom hałasu w pomieszczeniu.
A dziś...
A dziś pakuję w plecak, maskotkę niespodziankę, soczki, krakersy, dwie paczki chusteczek higienicznych, jogurcik (bylebym nie zapomniał o łyżeczce) i uzbrajam się w optymizm...
11.10.12
O nauczkach i konsekwencjach ich braku.
Tatuś-bajarz usiadł i napisał pierwsze zdanie.
Są chwile, kiedy...
I wtedy dotarło do niego, że od prawie dwóch lat to zawsze "są chwile". Wystarczy jeden moment, by przynieść inspirację, naukę albo przerażenie. Nieważne jak szybki wydaje Ci się, że jesteś, dziecko i tak będzie szybsze.
...i sprytniejsze. I zawsze znajdzie sposób, by wykazać lukę w systemie zabezpieczeń.
Wtedy doszedł też do tego ironicznego wniosku, że dzieci uczą się tak szybko, a jednak tak wolno.
Chyba jedną z nieodłącznych cech bycia dzieckiem jest ciągła walka z grawitacją. Można pokazywać dziecku spadające jabłka, długopisy, czy wreszcie podrzucać piłkę i tłumaczyć, dlaczego spada. Dziecko - w tym wypadku Młody - musi, podkreślam MUSI, o wszystkim przekonać się samo.
Na przykład - kiedy na ziemi rozłożony jest materac - należy się po nim turlać tak długo aż się z niego spadnie. To jest ZABAWA.
Czasem jednak najpierw z materaca spada głowa. TO nie jest ZABAWA. To boli, ale poprzez odpowiednią kombinację sygnałów dźwiękowych można potem uzyskać pocieszenie (najpierw) z rąk Mamy, bądź (długo, dłuuuugo później) Taty.
Tu dziecko się uczy.
A w takiej sytuacji chwilowy ból łatwo jest zapomnieć. Pozostaje wtedy tylko jedna rzecz do zrobienia. Należy jak najszybciej wrócić na materac i sprawdzić jak się spada z drugiej strony.
Tu dziecko najwyraźniej zapomina - i tej wersji się trzymajmy, bo nic na to nie poradzimy.
Można oczywiście zwiększyć ilość stróżów, ale jeśli dziecko się uprze, to i pół tuzina stróżów nie będzie w stanie go upilnować. I nie zawsze będzie zabawnie.
Tatuś-bajarz usiadł i napisał kolejne, pierwsze zdanie.
Czy to już zawsze będzie tak bolało?
Po czym przypomniał sobie, że już kiedyś to napisał, a odpowiedź... chyba już zawsze będzie twierdząca...
...tak było, kiedy przygryzł sobie język, kiedy przytarł sobie brodę i kiedy ostatnio bawił się w bohatera.
Znacie to uczucie, kiedy podczas mycia zębow spada nagle nakrętka z tubki pasty, a Wy w popłochu próbujecie ją złapać praktycznie wszystkimi kończynami i nagle uderzacie kolanem w wannę?
Rada na przyszłość - nie próbujcie łapać spadających obrazów, zwłaszcza oprawionych w szkło.
Są chwile, kiedy...
I wtedy dotarło do niego, że od prawie dwóch lat to zawsze "są chwile". Wystarczy jeden moment, by przynieść inspirację, naukę albo przerażenie. Nieważne jak szybki wydaje Ci się, że jesteś, dziecko i tak będzie szybsze.
...i sprytniejsze. I zawsze znajdzie sposób, by wykazać lukę w systemie zabezpieczeń.
Wtedy doszedł też do tego ironicznego wniosku, że dzieci uczą się tak szybko, a jednak tak wolno.
Chyba jedną z nieodłącznych cech bycia dzieckiem jest ciągła walka z grawitacją. Można pokazywać dziecku spadające jabłka, długopisy, czy wreszcie podrzucać piłkę i tłumaczyć, dlaczego spada. Dziecko - w tym wypadku Młody - musi, podkreślam MUSI, o wszystkim przekonać się samo.
Na przykład - kiedy na ziemi rozłożony jest materac - należy się po nim turlać tak długo aż się z niego spadnie. To jest ZABAWA.
Czasem jednak najpierw z materaca spada głowa. TO nie jest ZABAWA. To boli, ale poprzez odpowiednią kombinację sygnałów dźwiękowych można potem uzyskać pocieszenie (najpierw) z rąk Mamy, bądź (długo, dłuuuugo później) Taty.
Tu dziecko się uczy.
A w takiej sytuacji chwilowy ból łatwo jest zapomnieć. Pozostaje wtedy tylko jedna rzecz do zrobienia. Należy jak najszybciej wrócić na materac i sprawdzić jak się spada z drugiej strony.
Tu dziecko najwyraźniej zapomina - i tej wersji się trzymajmy, bo nic na to nie poradzimy.
Można oczywiście zwiększyć ilość stróżów, ale jeśli dziecko się uprze, to i pół tuzina stróżów nie będzie w stanie go upilnować. I nie zawsze będzie zabawnie.
Tatuś-bajarz usiadł i napisał kolejne, pierwsze zdanie.
Czy to już zawsze będzie tak bolało?
Po czym przypomniał sobie, że już kiedyś to napisał, a odpowiedź... chyba już zawsze będzie twierdząca...
...tak było, kiedy przygryzł sobie język, kiedy przytarł sobie brodę i kiedy ostatnio bawił się w bohatera.
Znacie to uczucie, kiedy podczas mycia zębow spada nagle nakrętka z tubki pasty, a Wy w popłochu próbujecie ją złapać praktycznie wszystkimi kończynami i nagle uderzacie kolanem w wannę?
Rada na przyszłość - nie próbujcie łapać spadających obrazów, zwłaszcza oprawionych w szkło.
Na szczęście już wszystkie paluszki się uśmiechają. Tylko dwóm jest zimno, więc założyły kożuszki.
3.10.12
Słonikowi chce się pić.
Są chwile, kiedy bujna wyobraźnia i szeroko rozwinięty system skojarzeń to przekleństwo raczej niż udogodnienie. Co zrobić, kiedy nagle "wszystko się kojarzy"...
Jaś Fasola przychodzi do dentysty. Siada na fotelu, a medyk przygotowuje pacjenta do zabiegu. Kiedy odwraca się na moment, Fasola podnosi ssawkę do śliny, czyści sobie nią ubranie, a na koniec "wypija" nią kawę dentysty. Potem jest już tylko gorzej. Na pewno pamiętacie ten skecz. A jeśli nie - to na końcu podam do niego link na YT.
Ale dlaczego o nim wspominam.
Otóż razem z Ukochaną zaprowadziliśmy dziś Młodego na pierwszą wizytę do dentysty. Miła (i młoda) pani doktor dołożyła wszelkich starań, by udało się uniknąć traumy. I tak:
- woziliśmy się na fotelu w górę i w dół oraz trochę do przodu i do tyłu
- oglądaliśmy takie małe lustereczko
- włączaliśmy i wyłączaliśmy światełko nad głową
- podnosiliśmy szczypczykami "takie małe pampersiki"
- dmuchaliśmy sobie na rękę i na grzywkę z takiego malego pistoleciku
- i nalewaliśmy (z tego samego pistoleciku) wody do kubeczka
... i wtedy pojawiło się pytanie: "A wiesz jak wygląda słonik?"
Zgłupiałem, ale potomek nie stracił głowy i odpowiedział że wie. Pani wtedy sięgnęła po coś, co na moje oko przypominało węża i owijając sobie to wokół palca (nieuniknione nawiązania biblijne przemknęły mi szybko przez głowę) powiedziała:
"bo my też mamy tu słonika. O zobacz tutaj ma taką kręconą trąbę. I wiesz co... Słonikowi chce się pić."
Od tej chwili moja wyobraźnia przedstawiała mi na fotelu małego Rowana Atkinsona. Nie miała z resztą dużo do roboty, bo Pani dentystka właśnie zanurzyła "trąbę" w kubku, z którego - przy akomaniamencie głośnego SLLLLURRRP zaczęła znikać woda.
Na szczęście ząbki Młodego są w nienagannym stanie i dalsza część skeczu nie miała racji bytu, ale ja już dawno nie uśmiechałem się tak szeroko w gabinecie dentystycznym.
Obiecany link:
http://www.youtube.com/watch?v=60NSM_EHmuw
Jaś Fasola przychodzi do dentysty. Siada na fotelu, a medyk przygotowuje pacjenta do zabiegu. Kiedy odwraca się na moment, Fasola podnosi ssawkę do śliny, czyści sobie nią ubranie, a na koniec "wypija" nią kawę dentysty. Potem jest już tylko gorzej. Na pewno pamiętacie ten skecz. A jeśli nie - to na końcu podam do niego link na YT.
Ale dlaczego o nim wspominam.
Otóż razem z Ukochaną zaprowadziliśmy dziś Młodego na pierwszą wizytę do dentysty. Miła (i młoda) pani doktor dołożyła wszelkich starań, by udało się uniknąć traumy. I tak:
- woziliśmy się na fotelu w górę i w dół oraz trochę do przodu i do tyłu
- oglądaliśmy takie małe lustereczko
- włączaliśmy i wyłączaliśmy światełko nad głową
- podnosiliśmy szczypczykami "takie małe pampersiki"
- dmuchaliśmy sobie na rękę i na grzywkę z takiego malego pistoleciku
- i nalewaliśmy (z tego samego pistoleciku) wody do kubeczka
... i wtedy pojawiło się pytanie: "A wiesz jak wygląda słonik?"
Zgłupiałem, ale potomek nie stracił głowy i odpowiedział że wie. Pani wtedy sięgnęła po coś, co na moje oko przypominało węża i owijając sobie to wokół palca (nieuniknione nawiązania biblijne przemknęły mi szybko przez głowę) powiedziała:
"bo my też mamy tu słonika. O zobacz tutaj ma taką kręconą trąbę. I wiesz co... Słonikowi chce się pić."
Od tej chwili moja wyobraźnia przedstawiała mi na fotelu małego Rowana Atkinsona. Nie miała z resztą dużo do roboty, bo Pani dentystka właśnie zanurzyła "trąbę" w kubku, z którego - przy akomaniamencie głośnego SLLLLURRRP zaczęła znikać woda.
Na szczęście ząbki Młodego są w nienagannym stanie i dalsza część skeczu nie miała racji bytu, ale ja już dawno nie uśmiechałem się tak szeroko w gabinecie dentystycznym.
Obiecany link:
http://www.youtube.com/watch?v=60NSM_EHmuw
22.9.12
Malowanie
Młody w najlepsze kontynuuje swoją ekspansję w rodzinnym zakątku. Najpierw dyskretnie wdarł się do naszej sypialni, potem - już mniej dyskretnie - dał nam do zrozumienia, że teraz to on przejmuje lokal i byłby wdzięczny, gdybyśmy mu to ułatwili - na przykład nie stawiając oporu i odświeżając go co nieco.
Tyle tytułem wstępu.
Tytułem rozwinięcia:
W życiu każdego z nas przychodzi taki moment, kiedy staje się na rozstaju dróg i nie się wie, co zrobić. Można na przykład zadzwonić, zapłacić i zapomnieć - i skończyć z pomalowanym pokojem. Istnieje oczywiście ryzyko, że ktoścośniejakośprzeinaczy i efekt końcowy nie będzie taki, jakiego się oczekuje.
Można też - na przykład - zadzwonić, wziąć urlop, zapłacić i przypilnować. Istnieje szansa, że wtedy niktniczegośjakośnieprzeinaczy, a efekt końcowy będzie bardziej podobny do oczekiwanego. Oczywiście wciąż istnieje ryzyko, że ktośjednakcośtentegospartoli, a to się okaże dopiero z czasem i zgodnie z prawem ironii zaraz po wygaśnięciu rękojmi.
Można wreszcie wziąć się za to samemu - nawet jeśli się na tym człowiek nie zna. Zawsze też można zawołać do pomocy Wujka-Knurka.
I kiedy tak stałem na drabinie, do głowy zaczęły mi przychodzić wnioski.
- co robicie? - przeszkodził im na chwilę Młody.
- brudzimy ściany. - odparłem zawieszony między sufitem, Młodym, a wnioskami.
- a jakie w kolorze?
-?
W tym momencie - na szczęście Ukochana zabrała Młodego z okolic zagrożonych brudzeniem.
Wnioski przyszły. Kiedy tak zabrać się za coś samemu, to wreszcie można zauważyć ile czynników należy uwzględnić przy takim - na przykład - malowaniu. Tu trzeba coś zmyć, tu trzeba coś zeskrobać, a tam coś przeszliwfować, a jeszcze gdzie indziej coś wysuszyć, farbę trzeba wymieszać (najlepiej jeszcze przed otwarciem puszki), a pędzle umyć (to już po malowaniu). Najważniejszy jednak wniosek dotyczy świadomości - teraz wreszcie wiem, za co płaciłem majstrom.
W trakcie dalszych prac nad odświeżeniem pokoju, pojawiły się nowe myśli...
- co robicie? - przeszkodził im na chwilę Młody.
- brudzimy ściany. - odparłem zagoniony w kąt.
- a jakie w kolorze?
Tyle tytułem wstępu.
Tytułem rozwinięcia:
W życiu każdego z nas przychodzi taki moment, kiedy staje się na rozstaju dróg i nie się wie, co zrobić. Można na przykład zadzwonić, zapłacić i zapomnieć - i skończyć z pomalowanym pokojem. Istnieje oczywiście ryzyko, że ktoścośniejakośprzeinaczy i efekt końcowy nie będzie taki, jakiego się oczekuje.
Można też - na przykład - zadzwonić, wziąć urlop, zapłacić i przypilnować. Istnieje szansa, że wtedy niktniczegośjakośnieprzeinaczy, a efekt końcowy będzie bardziej podobny do oczekiwanego. Oczywiście wciąż istnieje ryzyko, że ktośjednakcośtentegospartoli, a to się okaże dopiero z czasem i zgodnie z prawem ironii zaraz po wygaśnięciu rękojmi.
Można wreszcie wziąć się za to samemu - nawet jeśli się na tym człowiek nie zna. Zawsze też można zawołać do pomocy Wujka-Knurka.
I kiedy tak stałem na drabinie, do głowy zaczęły mi przychodzić wnioski.
- co robicie? - przeszkodził im na chwilę Młody.
- brudzimy ściany. - odparłem zawieszony między sufitem, Młodym, a wnioskami.
- a jakie w kolorze?
-?
W tym momencie - na szczęście Ukochana zabrała Młodego z okolic zagrożonych brudzeniem.
Wnioski przyszły. Kiedy tak zabrać się za coś samemu, to wreszcie można zauważyć ile czynników należy uwzględnić przy takim - na przykład - malowaniu. Tu trzeba coś zmyć, tu trzeba coś zeskrobać, a tam coś przeszliwfować, a jeszcze gdzie indziej coś wysuszyć, farbę trzeba wymieszać (najlepiej jeszcze przed otwarciem puszki), a pędzle umyć (to już po malowaniu). Najważniejszy jednak wniosek dotyczy świadomości - teraz wreszcie wiem, za co płaciłem majstrom.
W trakcie dalszych prac nad odświeżeniem pokoju, pojawiły się nowe myśli...
- co robicie? - przeszkodził im na chwilę Młody.
- brudzimy ściany. - odparłem zagoniony w kąt.
- a jakie w kolorze?
- ... niespodziankowym.
Nowe myśli przychodziły falami wraz z kolejnymi przeszkodami zauważonymi na drodze do odświeżenia. Tak wiele rzeczy może się nie udać, tak wiele z nich może wyjść źle...
- co robicie? - Syn najwyraźniej zaczynał nabierać coraz większej ochoty do poznania efektów końcowych.
Kiedy pojawiły się efekty końcowe, stwierdziliśmy razem z Wujkiem-Knurkiem, że dogoniliśmy maestrię zatrudnionych wcześniej majstrów (spartoliliśmy dokładnie tyle samo), a pod pewnymi względami nawet ich przegoniliśmy (nie staraliśmy się ukryć, tego co spartoliliśmy, a koszt i tak mieliśmy o 90% niższy).
Wkrótce prace wykończeniowe...
17.9.12
"Humory"
...tak więc pojechaliśmy na grzyby.
Głównym sprawcą i pomysłodawcą wyjazdu była Ukochana. Ja się na grzybach nie znam, więc wziąłem aparat z zamysłem robienia zdjęć wszystkiemu co znajdę - w ten sposób mogłem nazbierać mnóśtwo grzybów bez obaw o zatrucie pokarmowe.
Młody... on właściwie chciał tylko założyć kalosze i pochodzić po kałużach.
Już w lesie okazało się, że ruch w tym interesie jest całkiem niemały - i nie chodzi mi tu o dziki, ptactwo czy pająki, ale o ludzi. Całe tabuny..., stada..., rodziny i inne zgromadzenia. Wszyscy oni z wiaderkami, kobiałkami, koszykami chodzą i wypatrują czegoś na ziemi. Rozmowy w toku i do tego wcale nie przyciszone, bo niedaleko odbywała się przedjesienna wycinka lasu, więc piły nie sprzyjały konspiracyjnemu szeptowi. A na ziemi, na ściółce, na liściach, na ścieżkach... wszędzie walały się ślady zbrodniczych działań tejże leśnej populacji. Co krok można było trafić na przecięty na pół kapelusz jakiegoś podgrzybka, który zawiódł oczekiwania swojego oprawcy i okazał się być robaczywkiem. Widok był tak smutny, że nie mam serca opisywać go dalej.
A Młody...
odnalazł swoją kałużę marzeń i wdepnął w sam jej środek. Niemal tak daleko, że ani Ukochana, ani ja nie dalibyśmy rady go wyciągnąć na sucho. To był naprawdę ciężki test dla kaloszków.
Chodziliśmy więc po lesie szukając grzybów i unikając pająków... i żeby było jasne - wstręt wstrętem, ale nie po to się biedaczyska naplotły tych sieci, żeby im je teraz rozrywać i pożywienia pozbawiać, tak?!
Chodziliśmy więc i z większym mniejszym szczęściem szukaliśmy grzybów. Nawet mi udzieliła się atmosfera i schowałem aparat. A może po prostu Ukochana nadepnęła mi na ambicję, kiedy z Młodym na rękach zauważyła (jak się później okazało największego z dzisiaj znalezionych) podgrzybka ukrytego pod gęstym rdzawym igliwiem. Rzuciła krótkie: Bierz go! - co skrzętnie uczyniłem.
Większość moich znalezisk służyła jednak wyłącznie jako materiał poglądowy dla Młodego, czego nie powinno się zbierać.
- Synku, a widzisz to czerwone?
- Tak widzę.
- A wiesz co to znaczy?
- Tak, że nie wolno jechać...
Głównym sprawcą i pomysłodawcą wyjazdu była Ukochana. Ja się na grzybach nie znam, więc wziąłem aparat z zamysłem robienia zdjęć wszystkiemu co znajdę - w ten sposób mogłem nazbierać mnóśtwo grzybów bez obaw o zatrucie pokarmowe.
Młody... on właściwie chciał tylko założyć kalosze i pochodzić po kałużach.
Już w lesie okazało się, że ruch w tym interesie jest całkiem niemały - i nie chodzi mi tu o dziki, ptactwo czy pająki, ale o ludzi. Całe tabuny..., stada..., rodziny i inne zgromadzenia. Wszyscy oni z wiaderkami, kobiałkami, koszykami chodzą i wypatrują czegoś na ziemi. Rozmowy w toku i do tego wcale nie przyciszone, bo niedaleko odbywała się przedjesienna wycinka lasu, więc piły nie sprzyjały konspiracyjnemu szeptowi. A na ziemi, na ściółce, na liściach, na ścieżkach... wszędzie walały się ślady zbrodniczych działań tejże leśnej populacji. Co krok można było trafić na przecięty na pół kapelusz jakiegoś podgrzybka, który zawiódł oczekiwania swojego oprawcy i okazał się być robaczywkiem. Widok był tak smutny, że nie mam serca opisywać go dalej.
A Młody...
odnalazł swoją kałużę marzeń i wdepnął w sam jej środek. Niemal tak daleko, że ani Ukochana, ani ja nie dalibyśmy rady go wyciągnąć na sucho. To był naprawdę ciężki test dla kaloszków.
Chodziliśmy więc po lesie szukając grzybów i unikając pająków... i żeby było jasne - wstręt wstrętem, ale nie po to się biedaczyska naplotły tych sieci, żeby im je teraz rozrywać i pożywienia pozbawiać, tak?!
Chodziliśmy więc i z większym mniejszym szczęściem szukaliśmy grzybów. Nawet mi udzieliła się atmosfera i schowałem aparat. A może po prostu Ukochana nadepnęła mi na ambicję, kiedy z Młodym na rękach zauważyła (jak się później okazało największego z dzisiaj znalezionych) podgrzybka ukrytego pod gęstym rdzawym igliwiem. Rzuciła krótkie: Bierz go! - co skrzętnie uczyniłem.
Większość moich znalezisk służyła jednak wyłącznie jako materiał poglądowy dla Młodego, czego nie powinno się zbierać.
- Synku, a widzisz to czerwone?
- Tak widzę.
- A wiesz co to znaczy?
- Tak, że nie wolno jechać...
Kiedy wróciliśmy do domu i zabraliśmy się za prozaiczne obowiązki, takie jak powiedzmy... codzienne suszenie grzybów, Młody dopiero zakumał o co chodzi w grzybobraniu. Złaził cały dywan w saloniku, podchodząc co chwilę do wiaderka i wrzucając tam wyimaginowane cosie. Na pytanie co robi odpowiedział, że zbiera "humory na zupę".
Subskrybuj:
Posty (Atom)