Na początku było tak, że fioletowy delfin nałykał się wody, którą potem wypluł wysoko w górę trafiając małą chmurkę w oko. Ta zaś pociemniała z gniewu i tak się w sobie zawzięła, że aż zaczęła przeciekać. Tony wody w nieustannej ulewie pozalewały wszystko, co miało pecha znaleźć się poniżej. Pecha miał również płynący beztrosko po niebie balon z gondolą. A może to gondola płynęła tam z balonem. Fakty są takie, że jedno i drugie zostało całkowicie zalane. Ponieważ jednak chmurka była ulewna, a gondola niewielka, woda zaczęła się przelewać i w ten sposób dostała się również do kapelusza wielkiego Kraba, który zaczął kręcić z tego wszystkiego nosem i wywracać wyłupiaste ślepia. Woda spływała wszędzie, na gwiazdy, na tęczę i na jakieś małe żyjątko...
... i chlup.
Jejku - kąpielowe zabawki mojego syna naprawdę rozwijają wyobraźnię.
Facet, też może być kurą domową i dziecku różne bajki opowiadać. Zwłaszcza, jeśli dziecko również opowiada.
20.1.12
11.1.12
...dlaczego on płacze.
- ...żono - zapytałem kiedyś zaspanym głosem unosząc głowę z ciepłej "północnej" poduszki - dlaczego on tak płacze?
- nie wiem, mężu - odparła głosem równie zaspanym, choć głowy nie podniosła - może brzuszek go boli, bo coś zjadł, a może to ząbki.
- ząbki? znowu? - dopytywałem nie do końca przytomnie. - przecież niedawno mu urosły. Na pewno nie zdążyły się zużyć - dodałem, chcąc zabrzmieć tak, jakbym wiedział o czym mówię.
- A tobie trzy wystarczą? - Spojrzała na mnie i wstała nakarmić Młodego. Zaległa cisza, więc odpłynąłem z powrotem na poduszkę.
Rano, następnego dnia, przypomniała mi tę rozmowę z uśmiechem nieschodzącym z jej twarzy. No tak palnąłem głupstwo...
Od tej rozmowy minęło już trochę czasu - Młody nabawił się jeszcze kilku ząbków i nauczył się chodzić. Już pierwszego dnia "na dwóch nogach" przespacerował dystans niemal maratoński włączając w to kilkanaście rundek po schodach. Padł więc wieczorem, jak mucha.
I szczerze mówiąc - po całym dniu ganiania za nim - my również.
Nie minęło jednak nawet pół nocy, kiedy rozległy się pierwsze popłakiwania...
Czujni rodzice od razu byli obudzeni - co nie znaczy, że przytomni...
- znowu ząbki? - zapytałem tym razem bez komentarza.
- chyba nie, dziąsła nie wyglądały na spuchnięte - odparła rzeczowo.
- brzuszek? co on dziś jadł? - dociekałem.
- chyba nie... poza tym była przedkąpielowa kakastrofa, więc chyba nie... - dodała już mniej pewnie.
- ech... - westchnąłem i dodałem - w końcu biegał cały dzień, więc pewnie to to?
- ...? - znak zapytania uniósł się nad kołdrą.
- zakwasy... to na pewno zakwasy - odpowiedziałem. - on jeszcze nie wie co to jest, a jak go boli to płacze - dodałem i rozwiązując w ten sposób tajemnicę powróciłem głową na poduszkę.
- ...
Rano żona znów chodziła dziwnie szeroko uśmiechnięta...
- nie wiem, mężu - odparła głosem równie zaspanym, choć głowy nie podniosła - może brzuszek go boli, bo coś zjadł, a może to ząbki.
- ząbki? znowu? - dopytywałem nie do końca przytomnie. - przecież niedawno mu urosły. Na pewno nie zdążyły się zużyć - dodałem, chcąc zabrzmieć tak, jakbym wiedział o czym mówię.
- A tobie trzy wystarczą? - Spojrzała na mnie i wstała nakarmić Młodego. Zaległa cisza, więc odpłynąłem z powrotem na poduszkę.
Rano, następnego dnia, przypomniała mi tę rozmowę z uśmiechem nieschodzącym z jej twarzy. No tak palnąłem głupstwo...
Od tej rozmowy minęło już trochę czasu - Młody nabawił się jeszcze kilku ząbków i nauczył się chodzić. Już pierwszego dnia "na dwóch nogach" przespacerował dystans niemal maratoński włączając w to kilkanaście rundek po schodach. Padł więc wieczorem, jak mucha.
I szczerze mówiąc - po całym dniu ganiania za nim - my również.
Nie minęło jednak nawet pół nocy, kiedy rozległy się pierwsze popłakiwania...
Czujni rodzice od razu byli obudzeni - co nie znaczy, że przytomni...
- znowu ząbki? - zapytałem tym razem bez komentarza.
- chyba nie, dziąsła nie wyglądały na spuchnięte - odparła rzeczowo.
- brzuszek? co on dziś jadł? - dociekałem.
- chyba nie... poza tym była przedkąpielowa kakastrofa, więc chyba nie... - dodała już mniej pewnie.
- ech... - westchnąłem i dodałem - w końcu biegał cały dzień, więc pewnie to to?
- ...? - znak zapytania uniósł się nad kołdrą.
- zakwasy... to na pewno zakwasy - odpowiedziałem. - on jeszcze nie wie co to jest, a jak go boli to płacze - dodałem i rozwiązując w ten sposób tajemnicę powróciłem głową na poduszkę.
- ...
Rano żona znów chodziła dziwnie szeroko uśmiechnięta...
4.1.12
Babcia dzwoni...
Kiedy byłem odpowiednio młodszy musiałem mocno się napracować, by uzyskać choćby najmniejszą niezależność od swoich rodziców. Nie powiem - było ciężko, a nawet bardzo ciężko. Każdy drobny bastion, ba... okop samodzielności musiałem zdobywać w drodze długotrwałej batalii.
Na koniec i tak słyszałem: "Będziesz miał swoje dzieci, to zobaczysz..." No to widzę...
Młody nie potrafi jeszcze świadomie złożyć sylab w powszechnie pojmowalny komunikat, ale już podejmuje pierwsze kroki, by przeforsować swoje własne zasady. Jest w tym na tyle efektywny, że czasem sam mam ochotę przedstawić mu wspomnianą wcześniej rodzinną mądrość.
Widać dorosłem, by zrozumieć swoich rodziców... jako rodziców. Zrozumienie ich, jako dziadków, zaczęło przedstawiać nowe wyzwania.
Weźmy taką mamę/babcię na przykład - czyli mamę (moja czy połowicy jest w tym momencie zupełnie - podkreślam ZUPEŁNIE - bez znaczenia), która z momentem zaistnienia Młodego, została babcią i najwyraźniej jej się tu i ówdzie "rzuciło"...
Nie ukrywam, że i ja co nieco zwariowałem jestem w stanie zrozumieć słowa (czy raczej komendy) "pokaż jak klaszczesz..., a zaśpiewaj coś..., a zatańcz" powtarzane do znudzenia, kiedy tylko dziecko pojawi się w babcinej chatce.
Problem z moim zrozumieniem pojawia się w momencie, kiedy wracamy do domu i dzwoni telefon - od babć.
Za każdym razem dialog się powtarza - policz do tylu, a co robisz, a czy byłeś na spacerku, a zaśpiewaj... - w tym momencie Potomek już dawno wydaje się nie zainteresowany rozmową, a jedynie ledwo reaguje na głos wydobywający się z głośnika - czasem spojrzy tylko wzrokiem mówiącym: "ja nawet jeszcze nie mówię, to co mam zaśpiewać..."
Tak trwa dialog Babci (tej czy tamtej) z ciszą. Trwa z zatrważającą - codzienną - regularnością
I kiedy już wydaje mi się, że druga strona da już za wygraną, przychodzi najciekawsze:
"A pokaż babci, jak tańczysz..." i w tym momencie mina moja i Młodego należą zapewne do kategorii bezcennych. On nie może, a ja nie mam odwagi zapytać w jaki sposób babcia ma zamiar zobaczyć to przez telefon...
Chwilę skonsternowanej ciszy przerywa znów głośnik: co on robi?
Domyślam się, że kiedy sam zostanę dziadkiem "telefony" będą wyglądały zupełnie inaczej, ale nie wiem, czy to zrozumiem.
Na koniec i tak słyszałem: "Będziesz miał swoje dzieci, to zobaczysz..." No to widzę...
Młody nie potrafi jeszcze świadomie złożyć sylab w powszechnie pojmowalny komunikat, ale już podejmuje pierwsze kroki, by przeforsować swoje własne zasady. Jest w tym na tyle efektywny, że czasem sam mam ochotę przedstawić mu wspomnianą wcześniej rodzinną mądrość.
Widać dorosłem, by zrozumieć swoich rodziców... jako rodziców. Zrozumienie ich, jako dziadków, zaczęło przedstawiać nowe wyzwania.
Weźmy taką mamę/babcię na przykład - czyli mamę (moja czy połowicy jest w tym momencie zupełnie - podkreślam ZUPEŁNIE - bez znaczenia), która z momentem zaistnienia Młodego, została babcią i najwyraźniej jej się tu i ówdzie "rzuciło"...
Nie ukrywam, że i ja co nieco zwariowałem jestem w stanie zrozumieć słowa (czy raczej komendy) "pokaż jak klaszczesz..., a zaśpiewaj coś..., a zatańcz" powtarzane do znudzenia, kiedy tylko dziecko pojawi się w babcinej chatce.
Problem z moim zrozumieniem pojawia się w momencie, kiedy wracamy do domu i dzwoni telefon - od babć.
Za każdym razem dialog się powtarza - policz do tylu, a co robisz, a czy byłeś na spacerku, a zaśpiewaj... - w tym momencie Potomek już dawno wydaje się nie zainteresowany rozmową, a jedynie ledwo reaguje na głos wydobywający się z głośnika - czasem spojrzy tylko wzrokiem mówiącym: "ja nawet jeszcze nie mówię, to co mam zaśpiewać..."
Tak trwa dialog Babci (tej czy tamtej) z ciszą. Trwa z zatrważającą - codzienną - regularnością
I kiedy już wydaje mi się, że druga strona da już za wygraną, przychodzi najciekawsze:
"A pokaż babci, jak tańczysz..." i w tym momencie mina moja i Młodego należą zapewne do kategorii bezcennych. On nie może, a ja nie mam odwagi zapytać w jaki sposób babcia ma zamiar zobaczyć to przez telefon...
Chwilę skonsternowanej ciszy przerywa znów głośnik: co on robi?
Domyślam się, że kiedy sam zostanę dziadkiem "telefony" będą wyglądały zupełnie inaczej, ale nie wiem, czy to zrozumiem.
19.12.11
Kakastrofa
Wiele zostało powiedziane na temat tego, jak to tatusiowie mają dwie lewe ręce, jeśli chodzi o ubieranie pociech, rozbieranie, przewijanie, czy jakiekolwiek inne próby obsługi dziecka bez użycia obrazkowej instrukcji napisanej (i narysowanej) wcześniej przez małżonkę.
Najczęściej sprowadzają się więc takie informacje do opisów stert rozsypanych pieluch, porozrzucanych skarpetek, koszulek i becików oraz pudru, który - o ile nie obsypuje wszystkich wokoło - zalega tu i ówdzie (zazwyczaj na podłodze i półce pod lustrem) w małych i najwyraźniej niezorganizowanych kupkach...
A skoro już o tym.
Wskaźnik obuleworęczności ma podobno wzrastać znacząco gdy w grę wchodzi przewijanie po zaistnieniu poważniejszego przypadku. Mają oni (mężczyźni) wpadać wtedy w egzaltację, wyolbrzymiać i z prostego zadania robić pantomimę, której nie powstydziłby się Marcel Marceau, a na koniec wycierać ostentacyjnie czoło sygnalizując uporanie się z nie lada zadaniem.
Panowie, w rozchełstanych koszulach, wynoszą wtedy dumnie pociechę na wysoko uniesionych rękach obwieszczając:
To była prawdziwa Kakastrofa.
No ale co tu dużo ukrywać, prawda jest taka, że dla nas, tatusiów, nie ma kakastrofy za małej, czy za dużej - każdą traktujemy tak samo poważnie i z każdą rozprawiamy się tak samo sumiennie.
I właśnie to sobie proszę zapamiętać.
Najczęściej sprowadzają się więc takie informacje do opisów stert rozsypanych pieluch, porozrzucanych skarpetek, koszulek i becików oraz pudru, który - o ile nie obsypuje wszystkich wokoło - zalega tu i ówdzie (zazwyczaj na podłodze i półce pod lustrem) w małych i najwyraźniej niezorganizowanych kupkach...
A skoro już o tym.
Wskaźnik obuleworęczności ma podobno wzrastać znacząco gdy w grę wchodzi przewijanie po zaistnieniu poważniejszego przypadku. Mają oni (mężczyźni) wpadać wtedy w egzaltację, wyolbrzymiać i z prostego zadania robić pantomimę, której nie powstydziłby się Marcel Marceau, a na koniec wycierać ostentacyjnie czoło sygnalizując uporanie się z nie lada zadaniem.
Panowie, w rozchełstanych koszulach, wynoszą wtedy dumnie pociechę na wysoko uniesionych rękach obwieszczając:
To była prawdziwa Kakastrofa.
No ale co tu dużo ukrywać, prawda jest taka, że dla nas, tatusiów, nie ma kakastrofy za małej, czy za dużej - każdą traktujemy tak samo poważnie i z każdą rozprawiamy się tak samo sumiennie.
I właśnie to sobie proszę zapamiętać.
23.11.11
Młodego pojęcie grawitacji.
Jednym z bardziej fascynujących, choć trudno wytłumaczalnych zjawisk, na jakie natrafia potencjalny młody rodzic (przy pominięciu "młody" powiedzmy taki potencjalny "ja"), jest relacja, jaką dziecko ma z grawitacją. Zaś sposób w jaki ten związek się rozwija potrafi przyprawić o zazdrość...
Na początku nie potrafią żyć bez siebie. Młody nawet główkę podnosił z wyraźnym smutkiem w oczach, tak bardzo mu było z grawitacją dobrze.
Potem zaczęli się troszeczkę od siebie oddalać. Młody zaczął raczkować, potem wstawać "na dwie" i chyba tu się trochę na niego trochę grawitacja obraziła. Co i rusz widzimy, jak podkłada mu nogę, przewraca, czy w złości rzuca mu się na szyję (dywanem na przykład). Młody walczy jak lew... zazwyczaj przechodząc jednak do walki w parterze. Po intensywnych zmaganiach znów padają sobie w ramiona i Młody odpoczywa przez chwilę i znów wygląda, jakby się dobrze bawili i nie przestali lubić tak mocno, jak na początku ich znajomości.
To wrażenie potęguje jeszcze obserwacja Młodego, który po chwili odpoczynku siada sobie wygodnie, pieluchą wciąż przytulony do swej towarzyszki grawitacji i zaczyna zabawę. Jednak by móc się należycie pobawić garnuszkiem z klockami, albo ciuchcią, należy je najpierw opróżnić... w pewnym sensie rozładować. Wyciąganie każdego elementu osobno jest bardzo czasochłonne, a przecież zabawa sama się nie ... zabawi (?). Każda chwila jest cenna. I wtedy grawitacja znów przychodzi z pomocą. Wystarczy, że młody obróci - cokolwiek akurat trzyma w ręku - i cała zawartość wylewa, wysypuje, bądź w inny sposób wydobywa się na zewnątrz. I zabawa trwa...
Do czasu, kiedy to mała zazdrośnica znów poczuje się opuszczona i wyzna swoje żale na przykład tapczanem...
Na początku nie potrafią żyć bez siebie. Młody nawet główkę podnosił z wyraźnym smutkiem w oczach, tak bardzo mu było z grawitacją dobrze.
Potem zaczęli się troszeczkę od siebie oddalać. Młody zaczął raczkować, potem wstawać "na dwie" i chyba tu się trochę na niego trochę grawitacja obraziła. Co i rusz widzimy, jak podkłada mu nogę, przewraca, czy w złości rzuca mu się na szyję (dywanem na przykład). Młody walczy jak lew... zazwyczaj przechodząc jednak do walki w parterze. Po intensywnych zmaganiach znów padają sobie w ramiona i Młody odpoczywa przez chwilę i znów wygląda, jakby się dobrze bawili i nie przestali lubić tak mocno, jak na początku ich znajomości.
To wrażenie potęguje jeszcze obserwacja Młodego, który po chwili odpoczynku siada sobie wygodnie, pieluchą wciąż przytulony do swej towarzyszki grawitacji i zaczyna zabawę. Jednak by móc się należycie pobawić garnuszkiem z klockami, albo ciuchcią, należy je najpierw opróżnić... w pewnym sensie rozładować. Wyciąganie każdego elementu osobno jest bardzo czasochłonne, a przecież zabawa sama się nie ... zabawi (?). Każda chwila jest cenna. I wtedy grawitacja znów przychodzi z pomocą. Wystarczy, że młody obróci - cokolwiek akurat trzyma w ręku - i cała zawartość wylewa, wysypuje, bądź w inny sposób wydobywa się na zewnątrz. I zabawa trwa...
Do czasu, kiedy to mała zazdrośnica znów poczuje się opuszczona i wyzna swoje żale na przykład tapczanem...
15.11.11
...i wtedy rozległo się "dzyń dzyń"
To był jeden z tych piękniejszych dni w naszej rodzinie od czasu kiedy pojawił się Młody. Wiadomo - wraz z wielką miłością przychodzi wielka odpowiedzialność, a ta z kolei potrafi czasem znużyć, zmęczyć, a niekiedy również zirytować. Ale przecież pieluchy się same nie zmienią...
I tak przechodzimy do "pięknego dnia", w którym wszyscy domownicy ze zdumieniem i nadzieją obserwują poczynania Młodego. Ten zaś chodził sobie beztrosko, jak na niego przystało, po całym mieszkaniu. Podszedł do balkonu - akurat padał deszcz. Chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że nie powinno to jeszcze na niego działać w ten sposób, to i tak zauważyliśmy, że nagle zaczął przestępować z nogi na nogę... Zupełnie jakby... niee... to przecież niemożliwe...
A jednak - najpierw pełznąc na czworakach, potem już na dwóch, ale za to idąc "po ścianie" Młody przeszedł do łazienki. W progu stanął i, przytupując stopą, spojrzał na nas wyczekująco, jakby chciał powiedzieć; "jestem zdolny i słodki, ale nie mam nawet metra wzrostu. Czy ktoś mógłby zapalić mi światło, czy mam sobie może radzić w ciemności?", po czym zniknął za drzwiami. Któreś z nas podniosło w oszołomieniu rękę i przełączyło włącznik światła. Usiedliśmy i nadstawiliśmy uszu. Przez chwilę słychać było stuknięcia i szuranie. Zaczęliśmy już się zastanawiać, czy nie powinniśmy pójść z pomocą...
... i wtedy rozległo się "dzyń dzyń" informujące, że nasz pierworodny właśnie skorzystał ze swojego nocnika. Rozpoczął się kolejny etap w życiu naszej pociechy. Wstaliśmy i rozpoczęliśmy owację klaszcząc aż do bólu dłoni. Z uśmiechami na twarzach i z bukietem kwiecistych gratulacji ruszyliśmy w stronę łazienki...
"Dzyń dzyń" rozległo się ponownie, lecz nie zatrzymało nas ani na chwilę.
Kolejne "dzyń dzyń" tylko trochę nas spowolniło.
Przy czwartym i piątym zaczęliśmy mieć pewne podejrzenia, a przy szóstym coś złapało mnie za kostkę.
Siódme "dzyń dzyń" brzmiało jak wysokotonowe "TITITI". Każde następne było głośniejsze i bardziej uporczywe. Coś mi się bardzo nie podobało... przecież Młody nie ma nocnika z "dzyńdzyniem"...
...wtedy zrozumiałem. A właściwie, to zrozumiałem, gdy Małżonka potrząsnęła jeszcze mocniej moją kostką, a nocnikowe "dzyń dzyń" stało się już całkowicie budzikowym "TITITI".
Postanowiłem jednak walczyć z rzeczywistością i tonem jak najbardziej zaskoczonym zapytałem o co chodzi.
- Młody już nakarmiony, ale jeszcze nie przebrany. Ja wychodzę do pracy...
...a pieluchy się same nie zmienią.
I tak przechodzimy do "pięknego dnia", w którym wszyscy domownicy ze zdumieniem i nadzieją obserwują poczynania Młodego. Ten zaś chodził sobie beztrosko, jak na niego przystało, po całym mieszkaniu. Podszedł do balkonu - akurat padał deszcz. Chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że nie powinno to jeszcze na niego działać w ten sposób, to i tak zauważyliśmy, że nagle zaczął przestępować z nogi na nogę... Zupełnie jakby... niee... to przecież niemożliwe...
A jednak - najpierw pełznąc na czworakach, potem już na dwóch, ale za to idąc "po ścianie" Młody przeszedł do łazienki. W progu stanął i, przytupując stopą, spojrzał na nas wyczekująco, jakby chciał powiedzieć; "jestem zdolny i słodki, ale nie mam nawet metra wzrostu. Czy ktoś mógłby zapalić mi światło, czy mam sobie może radzić w ciemności?", po czym zniknął za drzwiami. Któreś z nas podniosło w oszołomieniu rękę i przełączyło włącznik światła. Usiedliśmy i nadstawiliśmy uszu. Przez chwilę słychać było stuknięcia i szuranie. Zaczęliśmy już się zastanawiać, czy nie powinniśmy pójść z pomocą...
... i wtedy rozległo się "dzyń dzyń" informujące, że nasz pierworodny właśnie skorzystał ze swojego nocnika. Rozpoczął się kolejny etap w życiu naszej pociechy. Wstaliśmy i rozpoczęliśmy owację klaszcząc aż do bólu dłoni. Z uśmiechami na twarzach i z bukietem kwiecistych gratulacji ruszyliśmy w stronę łazienki...
"Dzyń dzyń" rozległo się ponownie, lecz nie zatrzymało nas ani na chwilę.
Kolejne "dzyń dzyń" tylko trochę nas spowolniło.
Przy czwartym i piątym zaczęliśmy mieć pewne podejrzenia, a przy szóstym coś złapało mnie za kostkę.
Siódme "dzyń dzyń" brzmiało jak wysokotonowe "TITITI". Każde następne było głośniejsze i bardziej uporczywe. Coś mi się bardzo nie podobało... przecież Młody nie ma nocnika z "dzyńdzyniem"...
...wtedy zrozumiałem. A właściwie, to zrozumiałem, gdy Małżonka potrząsnęła jeszcze mocniej moją kostką, a nocnikowe "dzyń dzyń" stało się już całkowicie budzikowym "TITITI".
Postanowiłem jednak walczyć z rzeczywistością i tonem jak najbardziej zaskoczonym zapytałem o co chodzi.
- Młody już nakarmiony, ale jeszcze nie przebrany. Ja wychodzę do pracy...
...a pieluchy się same nie zmienią.
26.10.11
Rozmiękczanie - czyli kryzysu ciąg dalszy, tym razem bez Johna Travolty
Z każdym dniem coraz bardziej przekonuję się, że bycie Tatą-Nianią (na pełnym etacie) to zajęcie dla prawdziwych twardzieli. Nie próbujcie mnie przekonać, że jest inaczej.
Przede wszystkim - podczas takiej pracy należy się liczyć z bardzo dużym zmęczeniem materiału. Stare przysłowie mówi, że kropla drąży skałę. W przypadku młodego człowieka takich kropel jest całe mnóśtwo. Prędzej czy później pojawią się one po obu stronach...
Ale czynników jest tak naprawdę o wiele więcej. Wydawać by się mogło, że jako facet posiadający syna powinienem dokładać wszelkich starań, by pokazać potomkowi, jak być twardym, zdecydowanym, nieugiętym - innymi słowy - wzorem do naśladowania. Teoria jest zawsze taka idealna i lśniąca i łatwa w wypowiedzeniu. Z jej realizacją natomiast...
...bywa różnie. Młody skończył właśnie roczek...Wiąże się to ze zwiększoną ilością zabawek w salonie wraz z towarzyszącymi im decybelami. Nawet najsłodsze zabawki z najbardziej cukrowymi melodiami, pokazują swoją krwiożerczą naturę jeszcze w ciągu tygodnia po pierwszym uruchomieniu. "Krwiożerczość" jest tu oczywiście pewnego rodzaju metaforą, ponieważ te zabawki, tak naprawdę, bardziej przypominają zombie. Nie rzucają się do gardeł, nie rozszarpują wnętrzności, ale świdrują uszy z przerażającą wręcz konsekwencją wbijając się w mózg...
i nie ma przed nimi ucieczki. Ustawione nawet na opcję "cicho" potrafią przebić się przez wszelkie zabezpieczenia, stopery, czapki i miejski zgiełk. Jeszcze gorsze są te, które posiadają JEDYNIE opcję wyciszenia, bez pstryczka OFF. TO jest jakieś większe nieporozumienie, lub spisek. Tego rodzaju zabawki powinny być sprzedawane z baterią o żywotności tygodnia, i o standardzie, który umożliwiałby wymianę zasilania tylko na przedmieściu Ouagadougou w piątki między 7.30, a 7.35.
Wtedy mogłyby sprawiać radość również rodzicom.
No tak - i jeszcze jedno - opcja "stealth". W ciągu dnia zabawki są błyszczące kolorowe, przykuwają uwagę dziecka i nie pozwalają się nigdzie schować, bo wiecznie włączone żaróweczki, diody i lustereczka niechybnie zdradzą pozycję ukrycia.
Za to kiedy pociecha zaśnie, a ja siądę przy biurku i zapalonej lampce, by sobie odrobinę popracować, wtedy...
włącza się "stealth" - żadnych świateł, żadnego dźwięku, wszelkie błyszczące elementy wymatowione i najlepiej wymalowane na czarno - "Uwaga wszyscy - leżymy na dywanie, tyralierą, jak gdyby nigdy nic i udajemy, że nas tam nie ma, aż do ostatniej chwili..., zrozumiano?"
...gdzie "...aż do ostatniej chwili..." oznacza zazwyczaj moment, w którym, po skończonej pracy, kopię najmniejszym palcem w najcięższą zabawkę, a podskakując z bólu i szepcząc przekleństwa nadeptuję śródstopiem na najostrzejszy element innej zabawki.
Próbowałem z Młodym rozmawiać - "może spróbowałbyś trochę posprzątać po sobie, hm?"
Na co usłyszałem: Tato - mam roczek - czy mógłbyś, proszę, zdefiniować słowo "posprzątać"?"
A duże błękitne oczy wpatrują się badawczo moją twarz, jakby chciały czytać każde słowo niczym zapisane na komiksowej chmurce.
Teraz kończę pracę, zgaszę światło i...
Przede wszystkim - podczas takiej pracy należy się liczyć z bardzo dużym zmęczeniem materiału. Stare przysłowie mówi, że kropla drąży skałę. W przypadku młodego człowieka takich kropel jest całe mnóśtwo. Prędzej czy później pojawią się one po obu stronach...
Ale czynników jest tak naprawdę o wiele więcej. Wydawać by się mogło, że jako facet posiadający syna powinienem dokładać wszelkich starań, by pokazać potomkowi, jak być twardym, zdecydowanym, nieugiętym - innymi słowy - wzorem do naśladowania. Teoria jest zawsze taka idealna i lśniąca i łatwa w wypowiedzeniu. Z jej realizacją natomiast...
...bywa różnie. Młody skończył właśnie roczek...Wiąże się to ze zwiększoną ilością zabawek w salonie wraz z towarzyszącymi im decybelami. Nawet najsłodsze zabawki z najbardziej cukrowymi melodiami, pokazują swoją krwiożerczą naturę jeszcze w ciągu tygodnia po pierwszym uruchomieniu. "Krwiożerczość" jest tu oczywiście pewnego rodzaju metaforą, ponieważ te zabawki, tak naprawdę, bardziej przypominają zombie. Nie rzucają się do gardeł, nie rozszarpują wnętrzności, ale świdrują uszy z przerażającą wręcz konsekwencją wbijając się w mózg...
i nie ma przed nimi ucieczki. Ustawione nawet na opcję "cicho" potrafią przebić się przez wszelkie zabezpieczenia, stopery, czapki i miejski zgiełk. Jeszcze gorsze są te, które posiadają JEDYNIE opcję wyciszenia, bez pstryczka OFF. TO jest jakieś większe nieporozumienie, lub spisek. Tego rodzaju zabawki powinny być sprzedawane z baterią o żywotności tygodnia, i o standardzie, który umożliwiałby wymianę zasilania tylko na przedmieściu Ouagadougou w piątki między 7.30, a 7.35.
Wtedy mogłyby sprawiać radość również rodzicom.
No tak - i jeszcze jedno - opcja "stealth". W ciągu dnia zabawki są błyszczące kolorowe, przykuwają uwagę dziecka i nie pozwalają się nigdzie schować, bo wiecznie włączone żaróweczki, diody i lustereczka niechybnie zdradzą pozycję ukrycia.
Za to kiedy pociecha zaśnie, a ja siądę przy biurku i zapalonej lampce, by sobie odrobinę popracować, wtedy...
włącza się "stealth" - żadnych świateł, żadnego dźwięku, wszelkie błyszczące elementy wymatowione i najlepiej wymalowane na czarno - "Uwaga wszyscy - leżymy na dywanie, tyralierą, jak gdyby nigdy nic i udajemy, że nas tam nie ma, aż do ostatniej chwili..., zrozumiano?"
...gdzie "...aż do ostatniej chwili..." oznacza zazwyczaj moment, w którym, po skończonej pracy, kopię najmniejszym palcem w najcięższą zabawkę, a podskakując z bólu i szepcząc przekleństwa nadeptuję śródstopiem na najostrzejszy element innej zabawki.
Próbowałem z Młodym rozmawiać - "może spróbowałbyś trochę posprzątać po sobie, hm?"
Na co usłyszałem: Tato - mam roczek - czy mógłbyś, proszę, zdefiniować słowo "posprzątać"?"
A duże błękitne oczy wpatrują się badawczo moją twarz, jakby chciały czytać każde słowo niczym zapisane na komiksowej chmurce.
Teraz kończę pracę, zgaszę światło i...
Subskrybuj:
Posty (Atom)