Jednym z bardziej fascynujących, choć trudno wytłumaczalnych zjawisk, na jakie natrafia potencjalny młody rodzic (przy pominięciu "młody" powiedzmy taki potencjalny "ja"), jest relacja, jaką dziecko ma z grawitacją. Zaś sposób w jaki ten związek się rozwija potrafi przyprawić o zazdrość...
Na początku nie potrafią żyć bez siebie. Młody nawet główkę podnosił z wyraźnym smutkiem w oczach, tak bardzo mu było z grawitacją dobrze.
Potem zaczęli się troszeczkę od siebie oddalać. Młody zaczął raczkować, potem wstawać "na dwie" i chyba tu się trochę na niego trochę grawitacja obraziła. Co i rusz widzimy, jak podkłada mu nogę, przewraca, czy w złości rzuca mu się na szyję (dywanem na przykład). Młody walczy jak lew... zazwyczaj przechodząc jednak do walki w parterze. Po intensywnych zmaganiach znów padają sobie w ramiona i Młody odpoczywa przez chwilę i znów wygląda, jakby się dobrze bawili i nie przestali lubić tak mocno, jak na początku ich znajomości.
To wrażenie potęguje jeszcze obserwacja Młodego, który po chwili odpoczynku siada sobie wygodnie, pieluchą wciąż przytulony do swej towarzyszki grawitacji i zaczyna zabawę. Jednak by móc się należycie pobawić garnuszkiem z klockami, albo ciuchcią, należy je najpierw opróżnić... w pewnym sensie rozładować. Wyciąganie każdego elementu osobno jest bardzo czasochłonne, a przecież zabawa sama się nie ... zabawi (?). Każda chwila jest cenna. I wtedy grawitacja znów przychodzi z pomocą. Wystarczy, że młody obróci - cokolwiek akurat trzyma w ręku - i cała zawartość wylewa, wysypuje, bądź w inny sposób wydobywa się na zewnątrz. I zabawa trwa...
Do czasu, kiedy to mała zazdrośnica znów poczuje się opuszczona i wyzna swoje żale na przykład tapczanem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz