Młody, dość uparcie, kontynuuje swój co nieco masochistyczny romans z grawitacją. Być może jest to naturalny krok w ewolucji - zaraz po nauce chodzenia i biegania. Zatem biega radośnie i, najwyraźniej, beztrosko. Nie wiem jak inaczej opisać fakt, że poruszając się po nie do końca znanym terytorium Młody zazwyczaj patrzy w kierunku, z którego nadchodzi - nawet jeśli nikt go akurat nie woła. Nie unikając metafory - chyba muszę stwierdzić, że na sentymenty jest trochę za wcześnie.
Młody biega... w ostatni weekend biegając tu i tam oraz siam (i z powrotem) zacieśnił swoje więzy z grawitacją poprzez bliższe (choć efemeryczne) przypadkowe kontakty z framugą, wersalką, komodą oraz szafką na buty. Za każdym razem moralne zwycięstwo było po jego stronie, tak samo - niestety - jak jedyne powstałe wskutek tych spotkań obrażenia.
Jak na twardziela przystało znosi je wszystkie dzielnie - do mamy.
Wygląda to mniej więcej tak:
Młody:
tuptuptup
...
BUM
Rodzic/Dziadek:
Oj!
Młody:
Aaaa
W tym miejscu Ojciec (ja) wyciąga ręce w stronę pierworodnego, by przynieść mu ulgę ciepłym głosem i nieuniknionym w takiej sytuacji przytulakiem.
Młody przechodząc obok:
tuptuptup
mama!
Co robi tatuś? - patrzy, jak Pociecha uzyskuje swoją pociechę i tuptuptupie w sobie tylko znanym kierunku, a w "dołku" zdobywającego coraz doskonalsze szlify Kury Domowej Rodziciela robi się miękko.
Zastanawiam się jeszcze tylko zerkając na nową czerwoną kreskę nad wargą, kropkę obok ucha czy śliwkę na czole:
Wiem, że to dziecko i że musi się czasem poobijać, ale czy to już zawsze będzie tak bolało?
Facet, też może być kurą domową i dziecku różne bajki opowiadać. Zwłaszcza, jeśli dziecko również opowiada.
12.3.12
20.2.12
Pierwszy dzień...
Młody jest na etapie, kiedy jeszcze liczymy mu miesięcznice, zamiast rocznic. Tak się złożyło, że tydzień temu minęła kolejna, a nam się znów zebrało na wspomnienia, jak to drzewiej bywało. Głównie jednak skupiamy się na konkretnym momencie, kiedy w naszej dwójce pojawiło się to trzecie... Moment uroczy, co nieco męczący, na pewno nie niespodziewany... Jednak ulubionym elementem wspomnień Małżonki, jest trzecia noc z Młodym na tym świecie.
Nie wiem, na ile zdajecie sobie sprawę, ale świeżo wyprodukowane dziecko, często jest oddawane rodzicom z nie do końca wyskubaną wyściółką. Czasem może to wyglądać, jakby noworodkowi sypnął się wąs, czasem zaś potomstwo wygląda, jakby właśnie wróciło z hardrockowego koncertu, na którym intensywnie zarzucali grzywami... czerwonawo-lekko-siny kolor twarzy zdaje się uzupełniać ten wizerunek doskonale.
W przypadku Młodego owa "wyściółka" pozostała w formie meszku na uszkach. Niemniej jednak ja, wcześniej wspomnianej, wiedzy na temat noworodków nie posiadałem. Moja wyobraźnia uruchomiła się bardzo szybko - podczas pierwszej nocy we trójkę. A była to bardzo jasna noc - bo była pełnia...
Moja wyobraźnia - pobudzona nowym czynnikiem w równaniu JA+ONA=WSZM, lub tak jakoś - próbowała się zaadoptować do nowej sytuacji i wyjaśnić rolę nowego elementu.
Zaczęło się więc dodawanie faktów do siebie. Owłosione (oczywiście to nadużycie, ale wystraszona wyobraźnia nie zajmuje się niuansami, zatem ....owłosione) uszy... księżyc w pełni... i wyje...
Jeśli myślicie, że nie zasnąłem do rana, to oczywiście macie rację.
Natomiast to, co tak naprawdę uśmiechnęło Małżonkę, to fakt, że zaraz po pobudce, ale przed śniadaniem, zapytałem:
czy srebrny widelec zadziała tak samo jak srebrna kula?
Nie wiem, na ile zdajecie sobie sprawę, ale świeżo wyprodukowane dziecko, często jest oddawane rodzicom z nie do końca wyskubaną wyściółką. Czasem może to wyglądać, jakby noworodkowi sypnął się wąs, czasem zaś potomstwo wygląda, jakby właśnie wróciło z hardrockowego koncertu, na którym intensywnie zarzucali grzywami... czerwonawo-lekko-siny kolor twarzy zdaje się uzupełniać ten wizerunek doskonale.
W przypadku Młodego owa "wyściółka" pozostała w formie meszku na uszkach. Niemniej jednak ja, wcześniej wspomnianej, wiedzy na temat noworodków nie posiadałem. Moja wyobraźnia uruchomiła się bardzo szybko - podczas pierwszej nocy we trójkę. A była to bardzo jasna noc - bo była pełnia...
Moja wyobraźnia - pobudzona nowym czynnikiem w równaniu JA+ONA=WSZM, lub tak jakoś - próbowała się zaadoptować do nowej sytuacji i wyjaśnić rolę nowego elementu.
Zaczęło się więc dodawanie faktów do siebie. Owłosione (oczywiście to nadużycie, ale wystraszona wyobraźnia nie zajmuje się niuansami, zatem ....owłosione) uszy... księżyc w pełni... i wyje...
Jeśli myślicie, że nie zasnąłem do rana, to oczywiście macie rację.
Natomiast to, co tak naprawdę uśmiechnęło Małżonkę, to fakt, że zaraz po pobudce, ale przed śniadaniem, zapytałem:
czy srebrny widelec zadziała tak samo jak srebrna kula?
20.1.12
z małej chmurki wielka tęcza...
Na początku było tak, że fioletowy delfin nałykał się wody, którą potem wypluł wysoko w górę trafiając małą chmurkę w oko. Ta zaś pociemniała z gniewu i tak się w sobie zawzięła, że aż zaczęła przeciekać. Tony wody w nieustannej ulewie pozalewały wszystko, co miało pecha znaleźć się poniżej. Pecha miał również płynący beztrosko po niebie balon z gondolą. A może to gondola płynęła tam z balonem. Fakty są takie, że jedno i drugie zostało całkowicie zalane. Ponieważ jednak chmurka była ulewna, a gondola niewielka, woda zaczęła się przelewać i w ten sposób dostała się również do kapelusza wielkiego Kraba, który zaczął kręcić z tego wszystkiego nosem i wywracać wyłupiaste ślepia. Woda spływała wszędzie, na gwiazdy, na tęczę i na jakieś małe żyjątko...
... i chlup.
Jejku - kąpielowe zabawki mojego syna naprawdę rozwijają wyobraźnię.
... i chlup.
Jejku - kąpielowe zabawki mojego syna naprawdę rozwijają wyobraźnię.
11.1.12
...dlaczego on płacze.
- ...żono - zapytałem kiedyś zaspanym głosem unosząc głowę z ciepłej "północnej" poduszki - dlaczego on tak płacze?
- nie wiem, mężu - odparła głosem równie zaspanym, choć głowy nie podniosła - może brzuszek go boli, bo coś zjadł, a może to ząbki.
- ząbki? znowu? - dopytywałem nie do końca przytomnie. - przecież niedawno mu urosły. Na pewno nie zdążyły się zużyć - dodałem, chcąc zabrzmieć tak, jakbym wiedział o czym mówię.
- A tobie trzy wystarczą? - Spojrzała na mnie i wstała nakarmić Młodego. Zaległa cisza, więc odpłynąłem z powrotem na poduszkę.
Rano, następnego dnia, przypomniała mi tę rozmowę z uśmiechem nieschodzącym z jej twarzy. No tak palnąłem głupstwo...
Od tej rozmowy minęło już trochę czasu - Młody nabawił się jeszcze kilku ząbków i nauczył się chodzić. Już pierwszego dnia "na dwóch nogach" przespacerował dystans niemal maratoński włączając w to kilkanaście rundek po schodach. Padł więc wieczorem, jak mucha.
I szczerze mówiąc - po całym dniu ganiania za nim - my również.
Nie minęło jednak nawet pół nocy, kiedy rozległy się pierwsze popłakiwania...
Czujni rodzice od razu byli obudzeni - co nie znaczy, że przytomni...
- znowu ząbki? - zapytałem tym razem bez komentarza.
- chyba nie, dziąsła nie wyglądały na spuchnięte - odparła rzeczowo.
- brzuszek? co on dziś jadł? - dociekałem.
- chyba nie... poza tym była przedkąpielowa kakastrofa, więc chyba nie... - dodała już mniej pewnie.
- ech... - westchnąłem i dodałem - w końcu biegał cały dzień, więc pewnie to to?
- ...? - znak zapytania uniósł się nad kołdrą.
- zakwasy... to na pewno zakwasy - odpowiedziałem. - on jeszcze nie wie co to jest, a jak go boli to płacze - dodałem i rozwiązując w ten sposób tajemnicę powróciłem głową na poduszkę.
- ...
Rano żona znów chodziła dziwnie szeroko uśmiechnięta...
- nie wiem, mężu - odparła głosem równie zaspanym, choć głowy nie podniosła - może brzuszek go boli, bo coś zjadł, a może to ząbki.
- ząbki? znowu? - dopytywałem nie do końca przytomnie. - przecież niedawno mu urosły. Na pewno nie zdążyły się zużyć - dodałem, chcąc zabrzmieć tak, jakbym wiedział o czym mówię.
- A tobie trzy wystarczą? - Spojrzała na mnie i wstała nakarmić Młodego. Zaległa cisza, więc odpłynąłem z powrotem na poduszkę.
Rano, następnego dnia, przypomniała mi tę rozmowę z uśmiechem nieschodzącym z jej twarzy. No tak palnąłem głupstwo...
Od tej rozmowy minęło już trochę czasu - Młody nabawił się jeszcze kilku ząbków i nauczył się chodzić. Już pierwszego dnia "na dwóch nogach" przespacerował dystans niemal maratoński włączając w to kilkanaście rundek po schodach. Padł więc wieczorem, jak mucha.
I szczerze mówiąc - po całym dniu ganiania za nim - my również.
Nie minęło jednak nawet pół nocy, kiedy rozległy się pierwsze popłakiwania...
Czujni rodzice od razu byli obudzeni - co nie znaczy, że przytomni...
- znowu ząbki? - zapytałem tym razem bez komentarza.
- chyba nie, dziąsła nie wyglądały na spuchnięte - odparła rzeczowo.
- brzuszek? co on dziś jadł? - dociekałem.
- chyba nie... poza tym była przedkąpielowa kakastrofa, więc chyba nie... - dodała już mniej pewnie.
- ech... - westchnąłem i dodałem - w końcu biegał cały dzień, więc pewnie to to?
- ...? - znak zapytania uniósł się nad kołdrą.
- zakwasy... to na pewno zakwasy - odpowiedziałem. - on jeszcze nie wie co to jest, a jak go boli to płacze - dodałem i rozwiązując w ten sposób tajemnicę powróciłem głową na poduszkę.
- ...
Rano żona znów chodziła dziwnie szeroko uśmiechnięta...
4.1.12
Babcia dzwoni...
Kiedy byłem odpowiednio młodszy musiałem mocno się napracować, by uzyskać choćby najmniejszą niezależność od swoich rodziców. Nie powiem - było ciężko, a nawet bardzo ciężko. Każdy drobny bastion, ba... okop samodzielności musiałem zdobywać w drodze długotrwałej batalii.
Na koniec i tak słyszałem: "Będziesz miał swoje dzieci, to zobaczysz..." No to widzę...
Młody nie potrafi jeszcze świadomie złożyć sylab w powszechnie pojmowalny komunikat, ale już podejmuje pierwsze kroki, by przeforsować swoje własne zasady. Jest w tym na tyle efektywny, że czasem sam mam ochotę przedstawić mu wspomnianą wcześniej rodzinną mądrość.
Widać dorosłem, by zrozumieć swoich rodziców... jako rodziców. Zrozumienie ich, jako dziadków, zaczęło przedstawiać nowe wyzwania.
Weźmy taką mamę/babcię na przykład - czyli mamę (moja czy połowicy jest w tym momencie zupełnie - podkreślam ZUPEŁNIE - bez znaczenia), która z momentem zaistnienia Młodego, została babcią i najwyraźniej jej się tu i ówdzie "rzuciło"...
Nie ukrywam, że i ja co nieco zwariowałem jestem w stanie zrozumieć słowa (czy raczej komendy) "pokaż jak klaszczesz..., a zaśpiewaj coś..., a zatańcz" powtarzane do znudzenia, kiedy tylko dziecko pojawi się w babcinej chatce.
Problem z moim zrozumieniem pojawia się w momencie, kiedy wracamy do domu i dzwoni telefon - od babć.
Za każdym razem dialog się powtarza - policz do tylu, a co robisz, a czy byłeś na spacerku, a zaśpiewaj... - w tym momencie Potomek już dawno wydaje się nie zainteresowany rozmową, a jedynie ledwo reaguje na głos wydobywający się z głośnika - czasem spojrzy tylko wzrokiem mówiącym: "ja nawet jeszcze nie mówię, to co mam zaśpiewać..."
Tak trwa dialog Babci (tej czy tamtej) z ciszą. Trwa z zatrważającą - codzienną - regularnością
I kiedy już wydaje mi się, że druga strona da już za wygraną, przychodzi najciekawsze:
"A pokaż babci, jak tańczysz..." i w tym momencie mina moja i Młodego należą zapewne do kategorii bezcennych. On nie może, a ja nie mam odwagi zapytać w jaki sposób babcia ma zamiar zobaczyć to przez telefon...
Chwilę skonsternowanej ciszy przerywa znów głośnik: co on robi?
Domyślam się, że kiedy sam zostanę dziadkiem "telefony" będą wyglądały zupełnie inaczej, ale nie wiem, czy to zrozumiem.
Na koniec i tak słyszałem: "Będziesz miał swoje dzieci, to zobaczysz..." No to widzę...
Młody nie potrafi jeszcze świadomie złożyć sylab w powszechnie pojmowalny komunikat, ale już podejmuje pierwsze kroki, by przeforsować swoje własne zasady. Jest w tym na tyle efektywny, że czasem sam mam ochotę przedstawić mu wspomnianą wcześniej rodzinną mądrość.
Widać dorosłem, by zrozumieć swoich rodziców... jako rodziców. Zrozumienie ich, jako dziadków, zaczęło przedstawiać nowe wyzwania.
Weźmy taką mamę/babcię na przykład - czyli mamę (moja czy połowicy jest w tym momencie zupełnie - podkreślam ZUPEŁNIE - bez znaczenia), która z momentem zaistnienia Młodego, została babcią i najwyraźniej jej się tu i ówdzie "rzuciło"...
Nie ukrywam, że i ja co nieco zwariowałem jestem w stanie zrozumieć słowa (czy raczej komendy) "pokaż jak klaszczesz..., a zaśpiewaj coś..., a zatańcz" powtarzane do znudzenia, kiedy tylko dziecko pojawi się w babcinej chatce.
Problem z moim zrozumieniem pojawia się w momencie, kiedy wracamy do domu i dzwoni telefon - od babć.
Za każdym razem dialog się powtarza - policz do tylu, a co robisz, a czy byłeś na spacerku, a zaśpiewaj... - w tym momencie Potomek już dawno wydaje się nie zainteresowany rozmową, a jedynie ledwo reaguje na głos wydobywający się z głośnika - czasem spojrzy tylko wzrokiem mówiącym: "ja nawet jeszcze nie mówię, to co mam zaśpiewać..."
Tak trwa dialog Babci (tej czy tamtej) z ciszą. Trwa z zatrważającą - codzienną - regularnością
I kiedy już wydaje mi się, że druga strona da już za wygraną, przychodzi najciekawsze:
"A pokaż babci, jak tańczysz..." i w tym momencie mina moja i Młodego należą zapewne do kategorii bezcennych. On nie może, a ja nie mam odwagi zapytać w jaki sposób babcia ma zamiar zobaczyć to przez telefon...
Chwilę skonsternowanej ciszy przerywa znów głośnik: co on robi?
Domyślam się, że kiedy sam zostanę dziadkiem "telefony" będą wyglądały zupełnie inaczej, ale nie wiem, czy to zrozumiem.
19.12.11
Kakastrofa
Wiele zostało powiedziane na temat tego, jak to tatusiowie mają dwie lewe ręce, jeśli chodzi o ubieranie pociech, rozbieranie, przewijanie, czy jakiekolwiek inne próby obsługi dziecka bez użycia obrazkowej instrukcji napisanej (i narysowanej) wcześniej przez małżonkę.
Najczęściej sprowadzają się więc takie informacje do opisów stert rozsypanych pieluch, porozrzucanych skarpetek, koszulek i becików oraz pudru, który - o ile nie obsypuje wszystkich wokoło - zalega tu i ówdzie (zazwyczaj na podłodze i półce pod lustrem) w małych i najwyraźniej niezorganizowanych kupkach...
A skoro już o tym.
Wskaźnik obuleworęczności ma podobno wzrastać znacząco gdy w grę wchodzi przewijanie po zaistnieniu poważniejszego przypadku. Mają oni (mężczyźni) wpadać wtedy w egzaltację, wyolbrzymiać i z prostego zadania robić pantomimę, której nie powstydziłby się Marcel Marceau, a na koniec wycierać ostentacyjnie czoło sygnalizując uporanie się z nie lada zadaniem.
Panowie, w rozchełstanych koszulach, wynoszą wtedy dumnie pociechę na wysoko uniesionych rękach obwieszczając:
To była prawdziwa Kakastrofa.
No ale co tu dużo ukrywać, prawda jest taka, że dla nas, tatusiów, nie ma kakastrofy za małej, czy za dużej - każdą traktujemy tak samo poważnie i z każdą rozprawiamy się tak samo sumiennie.
I właśnie to sobie proszę zapamiętać.
Najczęściej sprowadzają się więc takie informacje do opisów stert rozsypanych pieluch, porozrzucanych skarpetek, koszulek i becików oraz pudru, który - o ile nie obsypuje wszystkich wokoło - zalega tu i ówdzie (zazwyczaj na podłodze i półce pod lustrem) w małych i najwyraźniej niezorganizowanych kupkach...
A skoro już o tym.
Wskaźnik obuleworęczności ma podobno wzrastać znacząco gdy w grę wchodzi przewijanie po zaistnieniu poważniejszego przypadku. Mają oni (mężczyźni) wpadać wtedy w egzaltację, wyolbrzymiać i z prostego zadania robić pantomimę, której nie powstydziłby się Marcel Marceau, a na koniec wycierać ostentacyjnie czoło sygnalizując uporanie się z nie lada zadaniem.
Panowie, w rozchełstanych koszulach, wynoszą wtedy dumnie pociechę na wysoko uniesionych rękach obwieszczając:
To była prawdziwa Kakastrofa.
No ale co tu dużo ukrywać, prawda jest taka, że dla nas, tatusiów, nie ma kakastrofy za małej, czy za dużej - każdą traktujemy tak samo poważnie i z każdą rozprawiamy się tak samo sumiennie.
I właśnie to sobie proszę zapamiętać.
23.11.11
Młodego pojęcie grawitacji.
Jednym z bardziej fascynujących, choć trudno wytłumaczalnych zjawisk, na jakie natrafia potencjalny młody rodzic (przy pominięciu "młody" powiedzmy taki potencjalny "ja"), jest relacja, jaką dziecko ma z grawitacją. Zaś sposób w jaki ten związek się rozwija potrafi przyprawić o zazdrość...
Na początku nie potrafią żyć bez siebie. Młody nawet główkę podnosił z wyraźnym smutkiem w oczach, tak bardzo mu było z grawitacją dobrze.
Potem zaczęli się troszeczkę od siebie oddalać. Młody zaczął raczkować, potem wstawać "na dwie" i chyba tu się trochę na niego trochę grawitacja obraziła. Co i rusz widzimy, jak podkłada mu nogę, przewraca, czy w złości rzuca mu się na szyję (dywanem na przykład). Młody walczy jak lew... zazwyczaj przechodząc jednak do walki w parterze. Po intensywnych zmaganiach znów padają sobie w ramiona i Młody odpoczywa przez chwilę i znów wygląda, jakby się dobrze bawili i nie przestali lubić tak mocno, jak na początku ich znajomości.
To wrażenie potęguje jeszcze obserwacja Młodego, który po chwili odpoczynku siada sobie wygodnie, pieluchą wciąż przytulony do swej towarzyszki grawitacji i zaczyna zabawę. Jednak by móc się należycie pobawić garnuszkiem z klockami, albo ciuchcią, należy je najpierw opróżnić... w pewnym sensie rozładować. Wyciąganie każdego elementu osobno jest bardzo czasochłonne, a przecież zabawa sama się nie ... zabawi (?). Każda chwila jest cenna. I wtedy grawitacja znów przychodzi z pomocą. Wystarczy, że młody obróci - cokolwiek akurat trzyma w ręku - i cała zawartość wylewa, wysypuje, bądź w inny sposób wydobywa się na zewnątrz. I zabawa trwa...
Do czasu, kiedy to mała zazdrośnica znów poczuje się opuszczona i wyzna swoje żale na przykład tapczanem...
Na początku nie potrafią żyć bez siebie. Młody nawet główkę podnosił z wyraźnym smutkiem w oczach, tak bardzo mu było z grawitacją dobrze.
Potem zaczęli się troszeczkę od siebie oddalać. Młody zaczął raczkować, potem wstawać "na dwie" i chyba tu się trochę na niego trochę grawitacja obraziła. Co i rusz widzimy, jak podkłada mu nogę, przewraca, czy w złości rzuca mu się na szyję (dywanem na przykład). Młody walczy jak lew... zazwyczaj przechodząc jednak do walki w parterze. Po intensywnych zmaganiach znów padają sobie w ramiona i Młody odpoczywa przez chwilę i znów wygląda, jakby się dobrze bawili i nie przestali lubić tak mocno, jak na początku ich znajomości.
To wrażenie potęguje jeszcze obserwacja Młodego, który po chwili odpoczynku siada sobie wygodnie, pieluchą wciąż przytulony do swej towarzyszki grawitacji i zaczyna zabawę. Jednak by móc się należycie pobawić garnuszkiem z klockami, albo ciuchcią, należy je najpierw opróżnić... w pewnym sensie rozładować. Wyciąganie każdego elementu osobno jest bardzo czasochłonne, a przecież zabawa sama się nie ... zabawi (?). Każda chwila jest cenna. I wtedy grawitacja znów przychodzi z pomocą. Wystarczy, że młody obróci - cokolwiek akurat trzyma w ręku - i cała zawartość wylewa, wysypuje, bądź w inny sposób wydobywa się na zewnątrz. I zabawa trwa...
Do czasu, kiedy to mała zazdrośnica znów poczuje się opuszczona i wyzna swoje żale na przykład tapczanem...
Subskrybuj:
Posty (Atom)