To był ciężki tydzień. Bez owijania w pieluchy powiem, że kryzysowy.
Ząbkowanie samo w sobie powinno być prawnie zakazane - przynajmniej w określonej intensywności, a tymczasem Młody zafundował sobie komplet jedynek i dwójek na raz. Nie... nie płacze, jeśli o to chodzi. Przezorni rodzice zadbali o to odpowiednio wcześnie - w końcu chcieli spać spokojniej. I na śnie się chyba skończyło.
Problem zaczyna się jednak wraz z poranną pobudką, a dokładniej kiedy ciepłe mleczko razem z dystry... razem z Małżonką wyszło do pracy.
Młody rozpoczął swój poranny rytuał polegający na am amowaniu - czyli domaganiu się podania nowej porcji posiłku.
Dygresja:
Z całym szacunkiem dla mojej pociechy, ale mam wrażenie, że on mnie testuje. Nie może być głodny przez 24 godziny na dobę, zwłaszcza zaraz po odstawieniu od... no wiecie - od Małżonki. Młody na pewno sprawdza jak szybko potrafię się poruszać w kuchni i jak dobra jest moja znajomość topografii surowców. Ale wracając...
Młody zaczyna swoje amam jak tylko usłyszy zgrzyt klucza w drzwiach. Na ogół udaje się go "przyciszyć" na chwilę, umieszczając go w małej, zamkniętej przestrzeni razem z małym pudełeczkiem wypełnionym plasterkami rozmaitego amam. Oczywiście względny spokój trwa tylko do czasu gdy pudełko zostanie opróżnione i może ze dwie nanosekundy dłużej. Krótko, ale pozwala mi to przynajmniej odgruzować zlew i dokopać się do miski, obieraka do warzyw i talerzyka... wszystko po to, by móc przygotować następną porcję amam.
W ostatnim tygodniu jednak było inaczej. Młody wołał amam i dostawał je zgodnie z planem codziennie rano, ale "przyciszenie" nie następowało. Każdy kęs lądował na podłodze, poduszce albo misiu. Młody po prostu nie był w stanie ugryźć niczego swoimi spuchniętymi dziąsłami.
Efekt kilkugodzinne amamowanie na przemian z płaczem, piskiem, krzykiem i - najgorszym z nich wszystkich - szlochem. Biadolenie, które się wydobywa z tych mlodych płucek nie da się przyrównać do niczego, ale mam wrażenie, że rozpuściłoby nawet kamień, w który wbito Excalibur. I ja to miałem wytrzymać...
Najgorszym elementem takiego kryzysu jest jednak niemożność odreagowania. Trzeba więc zacisnąć zęby - może nawet zgrzytnąć nimi, skoro się je ma (w odróżnieniu od Młodego) i przeczekać.
Weekend był wyjątkowo krótki, ale Młody chyba trochę odpoczął. W poniedziałek z samego rana zaczął swoje amamownie na nowo. Ząbki jeszcze nie wyszły, więc pierwsze co zrobiłem to wziąłem głęboki wdech i uzbroiłem się, po starte zęby, w cierpliwość.
Pudełko z plasterkami wylądowało obok misia,a ja wziąłem się za zmywanie. Po chwili, może dwóch, usłyszałem:
tata... tata...
a kiedy odwróciłem się w stronę łóżeczka zobaczyłem jak uśmiechnięty Młody podaje mi w wyciągnietej ręce pudełko i mówi:
tatad'am
co najwyraźniej oznaczało: "Tato, daj am".
Później tego dnia wziąłem Młodego na ręce. Z głośników leciało "Walk this way" Aerosmith i kiedy zaczęliśmy z Młodym improwizować jakiś taniec, Młody śmiał się do rozpuku, a ja przez chwilę czułem się jak Travolta z Mikeyem w "I kto to mówi...".
Dla takich chwil mogę zgrzytać zębami przez tydzień...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz