Patrzę na wczorajszy wpis i dochodzę do słusznego (i potwierdzonego słowami Ukochanej) wniosku, że podczas końcowych akapitów pisałem już przez sen.
Cóż. Młody miał wczoraj swoją małą rocznicę, w związku z czym należało mu się trochę więcej atrakcji, a mi - kiedy on już zasnął - zbrakło już sił... najwyraźniej.
A to dopiero początek.
Deglutyzator - jak nazwa wskazuje, to mały, obsługiwany płucnie, odkurzacz do wyciągania gl...
hmm...
do udrażniania górnych dróg oddechowych. Sam mechanizm, mimo posiadanych zabezpieczeń i filtrów, dość brutalnie jednak wpływa na moją wyobraźnię i jeśli nie muszę, nie uciekam się do tej ostateczności.
Wyglądało na to, że teraz jednak będę musiał skorzystać z deglutyzatora. Aby się do tego należycie przygotować psychicznie (i oddechowo) wyszedłem na chwilę na balkon. Młody - czuwając nade mną, oczeywiście towarzyszył mi w przygotowaniach. I tu stał się jeden z małych rodzinnych cudów.
Zaraz po wyjściu na balkonowe słonko moja Pociecha zmrużyła oczy i kichnęła dwukrotnie, co skutecznie wyeliminowało nasz problem.
A teraz - jako, że jest wciąż wcześnie i wydaję się sobie wypoczęty - wracam do towarzyszenia Młodemu - będziemy wrzucać klocuszki do garnuszka.
I nie... to nie jest metafora na nocnik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz