Jakoś tak się zawsze dzieje, że duża część wpisów powstaje pod wpływem jakiejś konkretnej emocji. I nie ukrywam, że chyba zbiera mi się również na wpis o dyscyplinie, ale to jeszcze nie dziś. Dziś o zupełnie czymś innym...
Niecałe trzy lata temu życie nabrało zrywów. Młody zaczął chodzić, a my... no cóż Tatuś-Bajarz musiał nauczyć się wprawiać swój majestat w ruch w ułamku sekundy, by uratować główkę, czy kolano Młodego. Ukochanej było oczywiście łatwiej, bo jej majestat jest nieco mniejszej wagi.
Przez następne trzy lata wydawało nam się, że już nabraliśmy wprawy.
Tymczasem Młodszy, który, mimo naszego doświadczenia (o którym sądziliśmy, że już możemy wpisać sobie w CV), ciągle nas zaskakuje stanął sobie ostatnio na środku pokoju, a rączką złapał za szczebelek łóżeczka (naprawdę próbowałem uniknąć tych zdrobnień, ale jakoś nie pasowało) i spojrzał na nas, jakby chciał powiedzieć: "No to patrzcie, jaki wam teraz numer wykręcę".
Wszystkie ścięgna i mięśnie Tatusia-Bajarza wstrzymały oddech.
Młodszy jest juz w stanie przewędrować całe mieszkanie cały czas wędrując pod jakąś ścianą. To znaczy, byłby - gdyby chciał, ale często mu się nie chce. Dlatego często próbuje sobie skracać drogę. Z wyciągniętymi przed siebie rękoma wygląda wtedy jak malutki zombie, który wędruje przed siebie, choć jeszcze nie do końca wie, dokąd chce zajść. W odróżnieniu jednak od bohatera tego niezbyt szczęśłiwego porównania, Młodszy doskonale wie, gdzie chce się dostać i co więcej, wie również, jak tego dokonać. Kiedy więc napotka na przeszkodę (pozornie) nie do przejścia, zatrzymuje się, podejmuje próbę, lub dwie a następnie wzywa posiłki...
Posiłki przychodzą, biorą Młodszego na ręce i wkrótce jest po sprawie.
Zdaję sobie sprawę, że - jeśli sami jesteście rodzicami - pewnie doskonale znacie tę radość. Zrozumiecie też, dlaczego, w tygodniu pełnym kiepskich wiadomości i ciężkiej atmosfery, właśnie tym chciałem się z Wami podzielić.