Młody, dość uparcie, kontynuuje swój co nieco masochistyczny romans z grawitacją. Być może jest to naturalny krok w ewolucji - zaraz po nauce chodzenia i biegania. Zatem biega radośnie i, najwyraźniej, beztrosko. Nie wiem jak inaczej opisać fakt, że poruszając się po nie do końca znanym terytorium Młody zazwyczaj patrzy w kierunku, z którego nadchodzi - nawet jeśli nikt go akurat nie woła. Nie unikając metafory - chyba muszę stwierdzić, że na sentymenty jest trochę za wcześnie.
Młody biega... w ostatni weekend biegając tu i tam oraz siam (i z powrotem) zacieśnił swoje więzy z grawitacją poprzez bliższe (choć efemeryczne) przypadkowe kontakty z framugą, wersalką, komodą oraz szafką na buty. Za każdym razem moralne zwycięstwo było po jego stronie, tak samo - niestety - jak jedyne powstałe wskutek tych spotkań obrażenia.
Jak na twardziela przystało znosi je wszystkie dzielnie - do mamy.
Wygląda to mniej więcej tak:
Młody:
tuptuptup
...
BUM
Rodzic/Dziadek:
Oj!
Młody:
Aaaa
W tym miejscu Ojciec (ja) wyciąga ręce w stronę pierworodnego, by przynieść mu ulgę ciepłym głosem i nieuniknionym w takiej sytuacji przytulakiem.
Młody przechodząc obok:
tuptuptup
mama!
Co robi tatuś? - patrzy, jak Pociecha uzyskuje swoją pociechę i tuptuptupie w sobie tylko znanym kierunku, a w "dołku" zdobywającego coraz doskonalsze szlify Kury Domowej Rodziciela robi się miękko.
Zastanawiam się jeszcze tylko zerkając na nową czerwoną kreskę nad wargą, kropkę obok ucha czy śliwkę na czole:
Wiem, że to dziecko i że musi się czasem poobijać, ale czy to już zawsze będzie tak bolało?