24.7.19

Jedna sekunda... i już za późno.

Są chwile gdy wydaje mi się, że nie nadaję się na Rodzica - pomyślał Tatuś-Bajarz.

Pociechy rosną jak na przysłowiowych drożdżach, stają się coraz bardziej mobilne, autonomiczne i coraz częściej podejmują (lub próbują podejmować) samodzielne decyzje - zazwyczaj sprzeczne z sugestiami Tatusia-Bajarza  lub Ukochanej. Młodość (również ta młodsza) ma przecież swoje prawa. Czasem jednak trzeba być twardym i odrobinę surowym, by móc ochronić dzieci przed ich własną głu... przed brakiem doświadczenia. Nauka na błędach fajnie wygląda na papierze, w jakiejś książce, ale w życiu... już nie jest tak kolorowo. Dlatego z ust Tatusia-Bajarza słychać czasem:
- zejdź z tego
- nie skacz tam
- czy na pewno chcesz to zrobić
- przestań go dusić
- nie, nie możesz wejść na barierkę
i wiele innych uważajek.

I chciałbym, żebyście nie pomyśleli sobie źle. Wyobraźnia Tatusia-Bajarza jest bardzo sprawna i nigdy nie miał on najmniejszych złudzeń, że wszystkich zagrożeń nie da się uniknąć i Pociechy na pewno wynajdą coś, o czym on by nie pomyślał. Jednakże czuł, że jego obowiązkiem jest chronić dzieci, przed tym, co znane. Możecie się z tym nie zgadzać - ale to jego dzieci i jego decyzja.

Nie można jednak dzieci tylko strofować, więc kiedy na placu zabaw Młodszy wszedł na bujawkę (taki wynalazek na sprężynie, który badziej przypomina kreskówkowe narzędzie tortur niż zabawkę), Tatuś-Bajarz tylko wziął oddech i postanowił tym razem nie krzyknąć. Co by to zmieniło, skoro Młodszy i tak by go nie posłuchał - za dobrze się bawił - a przy okazji wystraszyłaby się Młoda, która właśnie angażowała Tatusia do napędzania huśtawki.

- Żeby tylko mu się nic nie stało - pomyślał Tatuś-Bajarz - kiedy zobaczył Młodszego zeskakującego z bujanego rowerka. Skok w dal nie wyszedł zgodnie z planem. Noga zaczepiła o urządzenie i akrobata poleciał do przodu na łeb i... ręce. Obrócił się zaraz z krzykiem:

"Ręka mi się wygieła!"

Wszystko co potem się działo, było jednocześnie bardzo szybkie i bardzo rozciągnięte w czasie. Ręka nie była wygięta, ale łokieć wyglądał na dwa razy szerszy. Młodszy kwękał, że nie chce do szpitala, i że boli, ale tak naprawdę nie płakał. Trochę krzyczał, trochę kwękał, ale nie płakał. Był o wiele bardziej dzielny, niż jego ojciec.

Dziecko na ręce i biegiem do najbliższej poradni - lekarz - decyzja o transporcie - jazda na sygnale - izba przyjęć - rtg i decyzja: potrzebny zabieg... Lekarz nie widział powodu, by owijać w bawełnę. I dobrze.

Młodszy zapłakał troszeczkę dopiero wtedy, gdy okazało się, że bez szpitala się nie obędzie i że będzie musiał tu przez chwilę zostać.

Kiedy obudził się po zabiegu, przy jego łóżku był Tatuś-Bajarz. Była też Ukochana, która zdążyła już dojechać. Dopiero wtedy naprawdę się rozpłakał: że nie chciał, że zepsuł sobie wakacje, że chce do domu. Mnóstwo innych bardzo ważnych pięciolatkowych żali wyszło wtedy z ust Młodszego pomiędzy kolejnymi łkaniami. Tej nocy byliśmy z nim obydwoje (choć nie jesteśmy pewni, czy szpital na to pozwalał).

Przez dwa dni na twarzy Młodszego praktycznie nie można było zobaczyć niczego poza smutkiem, bólem i wyłączeniem. To był najdłuższy okres czasu bez ani jednego uśmiechu i zastanawialiśmy się z Ukochaną, czy i jak go to zmieni.

Humor poprawił się po wyjściu ze szpitala. Jednocześnie nadzieje, że wyciągnął z tego wydarzenia jakieś wnioski zaczęły się całkiem szybko rozwiewać. Z jednej strony chętnie zajmował sobie przestrzeń argumentując bolącą ręką, a z drugiej zaczynał się już wspinać na krawężniki, małe barierki i pytał, kiedy pójdziemy do "Małpiego gaju".

Z każdym dniem jest coraz bardziej sobą i wychodzi na to, że tylko Tatuś-Bajarz ma z tego powodu traumę. Skok Młodszego ciągle pojawia mu się przed oczami wraz z myślą, czy coś można było zrobić. A potem poczucie bezsilności... kurewsko bolesnej bezsilności...

Są chwile gdy wydaje mi się, że nie nadaję się na Rodzica - pomyślał Tatuś-Bajarz. - wiem, że bywam dla nich surowy, ale kiedy coś im się dzieje, to nie potrafię być twardy.

27.6.19

Dracarys...- żar z nieba.

Kilka ostatnich dni przypomniało mi wczesne sezony pewnego serialu - a konkretnie czasy, kiedy smoki były jeszcze modne. Ich czkawka, czy może raczej efekt zgagi w postaci strumienia ognia, bez wątpienia doskonale wpisuje się w obraz za oknem. Nie zmienią tego nawet krople przelotnego deszczu. I to przypomniało mi o jednym, bardzo ważnym smoku...

Smoku Wawelskim

Smok Wawelski pojawił się w naszym domu, jako efekt wizyty na Warszawskich Targach Książki i został sprezentowany Kjujewnie - czyli Młodej. Możliwe, że był to jeden z pierwszych przypadków w historii, kiedy to Smok był prezentem, dla Młodej Damy, a nie ona przekąską dla niego. Ponieważ Tatuś-Bajarz jest niepoprawnym molem książkowym i z imprezy w stylu WTK z pustymi rękami nie może wrócić, a ponieważ Młoda nie czyta jeszcze samodzielnie, to i niespodzianka dla niej musiała mieć nieco inny charakter. Po wizycie na stoisku #Granna wybór padł na grę i to jest właśnie rzeczony smok. Portfel przeszedł na chwilową dietę, a w głowie pojawiła się nadzieja na chwilę zabawy z Pociechami.

Zapewne zdajecie sobie sprawę, że tak zwane gry planszowe już dawno wybiegły poza trudność "Chińczyka", a ich "planszowość" również bywa już terminem czysto hipotetycznym. W tym wypadku mamy do czynienia z grą w formie 3D. Młoda z niecierpliwością wyciągała wszystkie elementy z pudełka, a następnie wyciągała poszczególne komponenty z wyprasek.

Dygresja
wypraski pozostały w pudełku. Okazuje się, że doskonale się nadają do odrysowywania postaci na czystych kartkach. Później można je sobie porysować, pokolorować i mieć dodatkową frajdę.

Kiedy już wszystko, co dało się wyciągnąć i wycisnąć, leżało na podłodze, Młoda spojrzała na Tatusia-Bajarza, a błękit oczu pytał "Co teraz?"
Złożyliśmy smoka - Królewna nie drżała z niepokoju.
Ułożyliśmy biedne zwierzątka na łące przed gadem - Kjujewna klasnęła w ręce.
Banda sześciu rycerzy obsiadła bestię od strony ogona - Młoda dama krzyknęła "Ja pierwsza!"

Graliśmy razem z Młodym i Młodszym.



Dygresja nr 2
zasady są całkiem proste. Rzucasz kostkę (sześć ścian o różnych kolorach) i decydujesz, czy ratujesz rycerza (ponowny chichot historii, o czym za chwilę), czy może jednak dokarmiasz bestię. GRANNA zadbała o to, by w grze nie było przegranych, ale nie oznacza, to, że brakuje tu interakcji. 

Jak być może pamiętacie z historii o smoku krakowskim, pożerał on niewiniątka na śniadanie, obiad i kolację, do czasu, gdy pewien szewczyk...
No cóż.
Zadaniem graczy jest w tym wypadku doprowadzenie do tego, by smokowi zachciało sie pić. Pociechy, z różnym stopniem entuzjazmu, zabrały się to za ratowanie rycerzy (Kjujewna - par excellance uprawniona do bycia ratowaną - wolała dokarmiać biedną i wychudzoną gadzinę, choć raz, czy dwa ułaskawiła była i jakiegoś wojaka). Instrukcja nakazywała wykonywanie swoich działań wyłącznie jedną ręką i choć wydawało się to dziwne, to cała tajemnica się wyjąśniła, gdy wszyscy złapali się za głowy, a smok... runął na pysk (do Wisły). Okazało się, że zadziałała najprostsza fizyka i to co smok miał w paszczy przeważyło odciążony ogon i  była niespodzianka. Wybaczcie ten spoiler, ale pierwsza rozgrywka i reakcja Pociech na jej finał to najlepsza nagroda, jaką w tamtym czasie mogłem sobie wyobrazić. Kjujewna po chwili uśmiechniętego strachy przyklasnęła i zakrzyknęła "Jeszcze raz!"

Gdy później tego dnia Ukochana wróciła do domu, Młoda już od progu poinformowała ją o swoim nowym pupilu i nie było "przeproś" - nowy gracz musiał siąść do rozgrywki.

Rycerze i zwierzęta są różnych rozmiarów i kiedy dziecko zapyta "A dlaczego to się przewraca?" nie pozostaje nic innego, jak zachęcić do sprawdzenia w jakich warunkach i ustawieniach tak się dzieje. Okazuje się, że smok może "skoczyć do Wisły" (tak to się teraz nazywa) jeszcze przed usunięciem wszystkich rycerzy, lub poczęstowaniem wszystkimi zwierzętami.

Młoda jeszcze przez kilka dni zaganiała wszystkich domowników do gry w "Jej smoka" i tak naprawdę to właśnie jest główny powód, dla którego mówię wam o grze. Ech... ten uśmiech i błysk w oku...

1.1.19

Opowieść (około)Wigilijna

Było to całkiem dawno temu, choć może niezupełnie, bo przecież raptem miesiąc minął. W każdym razie było to całkiem daleko, bo aż na drugim końcu miasta...

No ale na pewno zdarzyło się to bardzo późno, bo wszyscy ukradkiem chcieliśmy ziewać.

A zdarzyło się, że zebrało się trzech tatusiów i zaczęli opowiadać bajki. Tak naprawdę, to opowiadali o bajkach, które sami wymyślają i przedstawiają swoim pociechom. Mówili długo i szczerze - o tym, czy warto, jak zacząć, jak się nie poddać, jak sprostać wymaganiom młodych słuchaczy i jak przeżyć opowiadanie historyjek swoim dzieciom. Samo spotkanie zostało sprowokowane i poprowadzone przez Marcina - Super Tatę, który zaprosił nas w gościnę podczas swojej premierowej audycji w Polskieradiodzieciom.pl

Drugim gościem był Pan Poeta, który uwielbia tworzyć (i opowiadać) wierszem. Z całej naszej trójki, to właśnie on ma chyba największe praktyczne doświadczenie wybiegające także poza własne prywatne audytorium.

No i sobie porozmawialiśmy.
Oczywiście nie spieraliśmy się o to, czy trzeba opowiadać. Wszyscy zbyt dobrze wiemy, że dzieci za bardzo to lubią. Skupiliśmy się raczej na samym warsztacie. Wymieniliśmy się wskazówkami dotyczącymi tego, jak tworzyć (lub aranżować już istniejące) bajki. Pod lupę wzięliśmy standardy i obowiązkowe elementy, które muszą się znaleźć w takiej produkcji. Szczególne względy zwróciliśmy na przesłanie bajki oraz na wymogi jej odbiorcy. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że intonacja (oraz towarzysząca jej zabawa formą) jest szczególnie istotna i warto ją ćwiczyć, a inspiracji należy szukać wszędzie, a najbardziej w sobie, bo nigdy nie wiadomo, kiedy dziecko znów poprosi o bajkę.

Efektu tego spotkania możecie posłuchać na stronie polskiego radia - o tutaj. Gorąco zachęcam.