30.4.13

Przebiegło przez głowę - #1

Gdyby Syzyf przeskrobał coś w dzisiejszych czasach, 
bogowie prawdopodobnie kazaliby mu 
myć okna balkonowe w domu, 
w którym mieszka małe dziecko.

29.4.13

Spacer #24 - Bielany

Jeśli pod koniec tego postu uznacie, że nastąpiło tu lokowanie produktu, to dajcie mi znać. Zwrócę się wtedy do wydawcy, o odpowiednie zadośćuczynienie :).

Tatuś-Bajarz wraz z rodziną zamieszkują obecnie skrajne okolice Warszawy. Mamy to szczęście, że nie są to skrajnie wybetonowane okolice. Niemniej jednak raz na jakiś czas pragniemy z ukochaną i Młodym wybrać się na spacer nieco dalej - paradoksalnie - w kierunku centrum. Jakiś czas temu wpadł nam w ręce przewodnik "Spaceruj z dzieckiem! - 30 pomysłów na spacer po Warszawie." Wczoraj, mimo niepewnej pogody, postanowiliśmy zrealizować pomysł numer 24.



Ze względu na pogodę te trzy godziny wydawało nam się trochę przydługie, ale stwierdziliśmy, że przecież zawsze możemy wrócić wcześniej. Pojechaliśmy więc na wskazane miejsce i zaczęliśmy szukać punktów odniesienia. 
Obserwacja numer jeden - mapka jest ładna i estetyczna, ale wprowadza nieco w błąd. Ulicą Dewajtis doszliśmy tylko do tarasu widokowego, przy którym stwierdziliśmy, że zakazu ruchu rowerowego nikt w Laski Bielańskim nie przestrzega.
Wróciliśmy więc na Kamedulską i zaczęliśmy dalej szukać. Okazało się, że dopiero po wejściu w okolicę UKSW trafiamy na właściwy "szlak". Atrakcje przedstawione na karcie spacerowej w rzeczywistości wyglądają nieco inaczej.

 
 


Udało nam się zauważyć jeszcze kilka ciekawostek, które przykuły naszą uwagę i szczerze mogę Wam polecić, byście wybrali się tam i sami ich poszukali, ale...

Z rodzinnego spaceru najważniejszym wydał się fakt, że karuzela jest funkcjonalna i Młody musiał spróbować dosiąść prawie każdego zwierzaka. Jedynym nie poskromionym pozostał osioł Franciszek, który, jak się okazało, uwielbia nie tylko marchewkę, ale również buraki, co skrzętnie zapamiętaliśmy i następnym razem weźmiemy ze sobą.

Okazało się również, że pogoda była chyba najsilniejszym atutem tego spaceru. Owszem, trochę wiało i było zimno, ale było również luźno. Młody miał więc okazję wybiegać tak siebie, jak i oboje rodziców - mnogość zaułków, za którymi można się było schować, czy taras widokowy na skarpie nad Wybrzeżem Gdyńskim zwiększały poziom adrenaliny.
Spacer trwał krócej niż podawał przewodnik, ale to przez fakt, że zrezygnowaliśmy tym razem ze części leśnej.

Czy uda nam się zrealizować wszystkie pomysły? Mam nadzieję. Czy o wszystkich próbach Wam opowiem - nie wiem, ale na dobre, pierwsze wrażenie, spacer bielański mogę polecić.

I jeszcze mała uwaga. Wy tego nie widzicie, ale w połowie pisania tego postu Młody podszedł do mnie i zapytał, czy może usiąść na moim kolanie, po czym zaczął się na nie wdrapywać bez czekania na odpowiedź. Gdy zdjęcie z osiołkiem przesunęło się ku górze i zniknęło w połowie pod paskiem edycji zapytał smutno: co się stało Franiszkowi w głowę?

25.4.13

Klapsić, czy nie klapsić - czyli miłość a "na co można sobie pozwolić"

Kiedy zaczynałem pisać pierwsze wpisy na Tatusiu-Bajarzu byłem przekonany, że bycie Tatusiem jest absolutnie bezwarunkową przyjemnością i przywilejem. Obiecałem sobie wtedy, że, jak ognia,  będę unikał postowania o negatywnych przeżyciach. Z czasem musiałem nieco zrewidować swoje poglądy. Dziecko trochę dorosło i zaczęło "przejawiać charakterek", a pokojowe metody wychowawcze zaczęły zawodzić.

Daleki jestem od praktykowania wychowania bezstresowego. Syn będzie sobie musiał radzić z niejednym stresem w życiu dorosłym i nie widzę najmniejszego sensu w trzymaniu go w nieświadomości. Nie zaryzykuję, że kiedy pójdzie do pracy, załamie się już po pierwszej obsuwie od szefa.

Nie chcę mu jednak tych stresów dokładać, ale system motywacyjny nie może się składać z samych tylko nagród. Kary niestety też muszą być, bo powód mojej radości i małe słońce mego życia coraz częściej próbuje wrzeszczeć, piszczeć, panikować i domagać się czegokolwiek przez żądania i bardziej lub mniej negatywne (czasem agresywne) zachowanie.

Oczywiście mogę na niego krzyknąć. Kiedy byłem dzieckiem, a rodzic "huknął" głosem na dziecko, to kuliło się w pokorze i szacunku. Ba... czasem dotyczyło to nie tylko dzieci w pokoju, ale w całym bloku. Dziś ten sposób wydaje się być nieco nieefektywny. A przecież nie będę się przekrzykiwał z własnym dzieckiem.

Co zatem pozostaje? Idealnego rozwiązania ciągle szukam. Tłumaczenie i wyjaśnianie zdaje się mieć sens, gdy Młody akurat chce posłuchać, kiedy się jednak zafiksuje na swoich oczekiwaniach, nie ma sposobu, by do niego dotrzeć. A krzyk, pisk oraz tupanie i machanie rączkami nie ustaje. Nie wnikając w szczegóły - w małego aniołka wstępuje diabełek, o którym doskonale wiemy, że on wie, że robi źle.

Z braku sposobów myśli automatycznie biegną do czasów, kiedy Klaps nie był tematem tabu, a środkiem wychowawczym.
Kiedy chodziłem do podstawówki, nauczyciel mógł legalnie przyłożyć mi linijką w łapę, a ja wiedziałem, że powinienem się go słuchać, bo ma mi coś ważnego do przekazania. Kilka lat temu, głośno było o nauczycielu, któremu uczniowie włożyli kosz na głowę i nie było z tego powodu konsekwencji, bo "to przecież jego wina, że nie potrafił sobie klasy wychować".

Również kilka lat temu - o ile się nie mylę - wprowadzono zakaz klapsów /karcenia rodzicielskiego/ jako pomocy dydaktycznej. Nie jestem w stanie zliczyć ile razy czytałem o dzieciobójcach i dzieciobójczyniach od tego czasu. Rozumiem, że przepis został wprowadzony, by zwalczać pewne patologie (które swoją drogą mają ten przepis w głębokim "gdzieś") oraz chronić dzieci. Tymczasem pytam sam siebie, czy przypadkiem nie zabrano rodzicom bardzo ważnego narzędzia, a dzieci utwierdzono w przekonaniu bezkarności.

Młody ma dopiero dwa i pół roku, a ja boję się, co będzie za rok, pięć i dziesięć lat... i szukam sposobu,  jak wytłumaczyć dziecku, że kochać, to nie znaczy pozwalać na wszystko i szczerze przeraża mnie to, co czytam o "dzisiejszej złotej"młodzieży.


4.4.13

Dziś przegrałem...

Nie każdy dzień może być wesoły, a ja dziś przegrałem.

Młody od jakiegoś czasu intensywnie ćwiczy próby przejęcia władzy w domu. Zazwyczaj polega to na bardziej lub mniej zawoalowanym żądaniu podania czegoś i ignorowaniu pytań w typie "słuuuucham?!?!, co proszę?! a jakieś magiczne słowo?"

Czasem jednak mówi wprost: "Ja tu rządzę, ja tu rządzę... ja tu rządzę..."

Niestety - za każdym razem - kiedy z naszej strony następują próby wprowadzenia dyscypliny, Młody nas olewa - odwraca się i wychodzi. Stwierdziłem, że tak być nie może, więc Młodego zatrzymuję i zaczynam "wychowanie" przez dyskusję.

Tak było i dziś - zrzucona nakrętka ze stołu - Młody idzie do pokoju.
- Podnieś synku.
- E tam... - idzie dalej.
Więc go zatrzymałem i powtarzam prośbę.
A on powtarza swój unik.

Za trzecim razem zatrzymałem go w miejscu i pytam o co chodzi, na co usłyszałem głośne:
PUŚĆ MNIE.

Już kilka razy mówiłem dziecku, żęby nie próbowało krzyczeć na rodziców, więc rzopocząłem tekstem "uspokój się"

W takich sytuacjach syn ma tendencję do nakręcania się.zaczął krzyczeć głośniej i piszczeć i wrzeszczeć i płakać... (Tu muszę dodać, że często początek takich akcji jest czysto aktorski i to widać, ale potem nakręca się tak, że już nic nie pomaga). Szloch i płacz i spazmy zaczęły się zagęszczać. Krzyk coraz głośniejszy, a moje nerwy i cierpliwość już dawno były na rezerwie. "Puść mnie" zaczęło się przeplatać z "weź mnie na kolana" i "weź mnie na ręce".
Wiem dobrze, że nie mogę spełnić jego próśb i nawet nie dlatego, że się wykluczają, ale głównie dlatego, że przecież właśnie go karcę. Nie mogę mu dawać aż tak mieszanych komunikatów.

Syn jednak doprowadził się już do takiego stanu, że podnosił poziom decybeli już na sam mój wdech, a swoje prośby/żądania wyrzucał już przez zaciśnięte zęby. To, co widziałem w jego twarzy, było na tyle przerażające, że sam  - nie myśląc wiele - wrzasnąłem na niego tak, jak jeszcze nigdy w życiu na nikogo innego. Nie będzie przesadą, gdy powiem, że wyglądał, jakby go coś opętało, a ja chciałem go "wyłączyć" przez szok. Miałem nadzieję, że takie zachowanie z mojej strony zbije go z tropu, zaskoczy, albo sprawi cokolwiek, co pozwoli mi przejąć kontrolę nad sytuacją.

Przegrałem...

Nie zadziałało, w każdym razie nie od razu, a do mnie dotarło, że nie powinienem być zaskoczony, jeśli wkrótce, któryś z moich sąsiadów wezwie na mnie policję. Prawdopodobnie, gdybym usłyszał taki wrzask dziecka, a potem rodzica, sam bym się zaniepokoił.

Jakimś cudem - dziesięć minut później - udało się sytuację opanować, ale tyle zjedzonych nerwów - po obu stronach - trzeba będzie naprawić i mam nadzieję, że się uda.

Przeraża mnie to, że czasem środki werbalne nie wystarczają i każdy następny dzień pogłębia ten lęk.
Z drugiej strony - nikt nie mówił, że będzie łatwo. To jednak nie poprawia mi humoru.