23.11.11

Młodego pojęcie grawitacji.

Jednym z bardziej fascynujących, choć trudno wytłumaczalnych zjawisk, na jakie natrafia potencjalny młody rodzic (przy pominięciu "młody" powiedzmy taki potencjalny "ja"), jest relacja, jaką dziecko ma z grawitacją. Zaś sposób w jaki ten związek się rozwija potrafi przyprawić o zazdrość...

Na początku nie potrafią żyć bez siebie. Młody nawet główkę podnosił z wyraźnym smutkiem w oczach, tak bardzo mu było z grawitacją dobrze.
Potem zaczęli się troszeczkę od siebie oddalać. Młody zaczął raczkować, potem wstawać "na dwie" i chyba tu się trochę na niego trochę grawitacja obraziła. Co i rusz widzimy, jak podkłada mu nogę, przewraca, czy w złości rzuca mu się na szyję (dywanem na przykład). Młody walczy jak lew... zazwyczaj przechodząc jednak do walki w parterze. Po intensywnych zmaganiach znów padają sobie w ramiona i Młody odpoczywa przez chwilę i znów wygląda, jakby się dobrze bawili i nie przestali lubić tak mocno, jak na początku ich znajomości.

To wrażenie potęguje jeszcze obserwacja Młodego, który po chwili odpoczynku siada sobie wygodnie, pieluchą wciąż przytulony do swej towarzyszki grawitacji i zaczyna zabawę. Jednak by móc się należycie pobawić garnuszkiem z klockami, albo ciuchcią, należy je najpierw opróżnić... w pewnym sensie rozładować. Wyciąganie każdego elementu osobno jest bardzo czasochłonne, a przecież zabawa sama się nie ... zabawi (?). Każda chwila jest cenna. I wtedy grawitacja znów przychodzi z pomocą. Wystarczy, że młody obróci - cokolwiek akurat trzyma w ręku - i cała zawartość wylewa, wysypuje, bądź w inny sposób wydobywa się na zewnątrz. I zabawa trwa...

Do czasu, kiedy to mała zazdrośnica znów poczuje się opuszczona i wyzna swoje żale na przykład tapczanem...



15.11.11

...i wtedy rozległo się "dzyń dzyń"

To był jeden z tych piękniejszych dni w naszej rodzinie od czasu kiedy pojawił się Młody. Wiadomo - wraz z wielką miłością przychodzi wielka odpowiedzialność, a ta z kolei potrafi czasem znużyć, zmęczyć, a niekiedy również zirytować. Ale przecież pieluchy się same nie zmienią...

I tak przechodzimy do "pięknego dnia", w którym wszyscy domownicy ze zdumieniem i nadzieją obserwują poczynania Młodego. Ten zaś chodził sobie beztrosko, jak na niego przystało, po całym mieszkaniu. Podszedł do balkonu - akurat padał deszcz. Chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że nie powinno to jeszcze na niego działać w ten sposób, to i tak zauważyliśmy, że nagle zaczął przestępować z nogi na nogę... Zupełnie jakby... niee... to przecież niemożliwe...

A jednak - najpierw pełznąc na czworakach, potem już na dwóch, ale za to idąc "po ścianie" Młody przeszedł do łazienki. W progu stanął i, przytupując stopą, spojrzał na nas wyczekująco, jakby chciał powiedzieć; "jestem zdolny i słodki, ale nie mam nawet metra wzrostu. Czy ktoś mógłby zapalić mi światło, czy mam sobie może radzić w ciemności?", po czym zniknął za drzwiami. Któreś z nas podniosło w oszołomieniu rękę i przełączyło włącznik światła. Usiedliśmy i nadstawiliśmy uszu. Przez chwilę słychać było stuknięcia i szuranie. Zaczęliśmy już się zastanawiać, czy nie powinniśmy pójść z pomocą...


... i wtedy rozległo się "dzyń dzyń" informujące, że nasz pierworodny właśnie skorzystał ze swojego nocnika. Rozpoczął się kolejny etap w życiu naszej pociechy. Wstaliśmy i rozpoczęliśmy owację klaszcząc aż do bólu dłoni. Z uśmiechami na twarzach i z bukietem kwiecistych gratulacji ruszyliśmy w stronę łazienki...

"Dzyń dzyń" rozległo się ponownie, lecz nie zatrzymało nas ani na chwilę.
Kolejne "dzyń dzyń" tylko trochę nas spowolniło.
Przy czwartym i piątym zaczęliśmy mieć pewne podejrzenia, a przy szóstym coś złapało mnie za kostkę.
Siódme "dzyń dzyń" brzmiało jak wysokotonowe "TITITI". Każde następne było głośniejsze i bardziej uporczywe. Coś mi się bardzo nie podobało... przecież Młody nie ma nocnika z "dzyńdzyniem"...

...wtedy zrozumiałem. A właściwie, to zrozumiałem, gdy Małżonka potrząsnęła jeszcze mocniej moją kostką, a nocnikowe "dzyń dzyń" stało się już całkowicie budzikowym "TITITI".
Postanowiłem jednak walczyć z rzeczywistością i tonem jak najbardziej zaskoczonym zapytałem o co chodzi.

- Młody już nakarmiony, ale jeszcze nie przebrany. Ja wychodzę do pracy...


...a pieluchy się same nie zmienią.